Pewnego razu byłem na dożynkach w dużej firmie produkcyjnej działającej w branży rolnej. Tak się akurat składało, że byłem opiekunem czterech dziewczyn studiujących weterynarię i będących na praktyce na mojej placówce. Siedzieliśmy właśnie przy stole zastawionym suto jadłem wszelakim i nie narzekaliśmy na brak zainteresowania. A raczej, to moje niewiasty nie narzekały, bo będąc jedynymi osobnikami płci pięknej wśród tych wszystkich mężczyzn, cieszyły się powodzeniem i co chwilę były proszone do tańca. Kandydaci starający się o ich względy wymyślali różną strategię, aby móc poszaleć trochę na parkiecie w miłym towarzystwie. Jeden z osobników przyszedł do naszego stolika i ze spuszczoną głową stał tak jakiś czas przestępując z nogi na nogę i palcami opuszczonych dłoni miętolił skrawek koszuli, aż pogniótł ją niemiłosiernie. Wreszcie odważył się spojrzeć na nas i przemówił strachliwie:
– Dzień dobry…to może ja powiem kilka słów o sobie – zaczął swój długi wywód przyszły tancerz i dobrze, bo zziajane dziewczyny chciały mieć chwilkę oddechu.
Ale, ale….to ja jestem tutaj nowy, więc może powiem właśnie kilka słów o tym jak zostałem zootechnikiem ?
Kiedyś, gdy byłem mały, myślałem, że zootechnik to gość, który pracuje w ZOO i ma tam do czynienia z jakąś bliżej nieokreśloną techniką. Takie dziwne słowo mówiło samo przez siebie, co ono oznacza. Ale jest też wiele innych podobnych i problematycznych słów i skojarzeń. Wiele lat temu mój wujek poszedł do urzędu stanu cywilnego zarejestrować narodziny córki.
– Zawód ? – zapytała groźnie pani urzędniczka podnosząc brew do góry
– Hydrolog – odpowiedział wujek zgodnie z prawdą
– Że co ? – zdziwiła się pani za szybą
– Krysia, daj spokój ! Pisz hydraulik – skonstatowała jej przełożona siedząca nieopodal.
W końcu co za różnica, oboje zajmują się wodą, prawda ?
Dopiero później dowiedziałem się o fermach i o tym, że zootechnik jest jednym z największych drapieżców, hoduje i tuczy swoje ofiary, a potem się ich pozbywa. Taka kolej losu. Ale mnie najbardziej cieszył pierwiastek zwierzęcy – ZOO, zawarty w całej tej profesji. Do zootechniki ciągnęło mnie od dziecka, choć pochodzę z rodziny inżynierów i nauczycieli z dużego miasta. Jednak wiele tygodni w roku spędzałem na mojej ukochanej wsi Ligota niedaleko Ostrowa Wlkp., gdzie mój dziadek był cenionym kowalem. Nie miał wielkiego gospodarstwa, ale podczas mojego dziecięcego żywota dość gruntownie zapoznałem się z podstawowymi arkanami obchodzenia się z drobiem, trzodą, bydłem i końmi, a nawet ze zwierzętami futerkowymi, gdyż dziadkowie trzymali króliki, a gdy jeden z nich zachorował i dostał delirki, wsadziłem biedaka do pieca, żeby się ogrzał. Nie zauważyłem tylko, gdy o poranku dnia następnego babcia zaczęła rozpalać w nim ogień, ale dobrze że ona się w tym połapała, bo mielibyśmy pieczyste.
Na samym początku mojej praktyki zająłem się naprawianiem stosunków między psem i kotem, gdyż według mnie nienawidziły się bardzo i czworonogi unikały siebie nawzajem, co bardzo mnie martwiło. Tak nie może być w rodzinie. Zwabiłem zatem psiaka do szopy i zamknąłem go w dużej klatce na króliki. Następnie namierzyłem kotka i gdy spał sobie smacznie, capnąłem go za kark i ledwo, ledwo zataszczyłem do szopy. Nie namyślając się długo otworzyłem klatkę na króliki i do psa – do kompletu – dorzuciłem naszego tygryska. Najpierw nic się nie działo, byłem nawet rozczarowany, że ziomki nie rozmawiają ze sobą, a mieli się przecież pogodzić. Nagle zaczął się taki rejwach w klatce, jakby wybuchła w niej bomba atomowa, jakby zaginiony amerykański bombowiec zagubił się gdzieś w czasoprzestrzeni i zamiast nad Hiroszimę nadleciał nad naszą szopę w Ligocie i zrzucił swój śmiercionośny ładunek. Wszystko wokół fruwało w powietrzu przy akompaniamencie wrzasków i kwików z piekła rodem, a ja robiłem co raz większe oczy i rozdziawiałem gębę. Na pomoc szybko wezwałem dziadka, który ledwo dał sobie radę w opanowaniu sytuacji. A co stało się z psem i kotem ? Zniknęły na trzy dni lecząc swoje traumy z bliskiego spotkania w szopce.
Potem przerzuciłem się na drób za wyjątkiem gęsi, których strasznie się bałem, bo goniły mnie całym stadem sycząc i kąsając mnie w chude łydki, gdy przejeżdżałem obok na moim rowerku. Spodobały mi się kury, które uwielbiałem wypuszczać o świcie z kurnika i obserwować pędzące na wyścigi jak bolidy na torze Formuły 1 do gara z żarciem. Na śniadanie dostawały cudowne i pachnące parowane ziemniaki z wielkiego kotła, ale pycha ! Wyjadałem im resztki z garnka i nie mogłem zrozumieć, dlaczego kury jedzą takie wspaniałe pyry, a my takie niedobre na obiad. Jednak czasem drób generował problemy, bo w poszukiwaniu robaków kury zapuszczały się na babcine rabatki z warzywami i kwiatami, które pazurami rozszarpywały bez litości. Babcia biegała potem wściekła, wstrząśnięta i zmieszana, inaczej niż drinki Bonda, krzycząc wniebogłosy:
– Cholery jedne, ryją świnie jak krety ! – krzyczała, a ja nie mogłem z początku skumać o jakie zwierzęta jej się rozchodzi. Ale gdy zlokalizowałem problem, odszukałem mój łuk i udając, że jestem Indianinem polującym na bizony, wpakowałem kilka strzał w ciało krnąbnej kury, która po chwili nie była w stanie już biegać. Babcia nie była zbyt zadowolona z takiego obrotu sprawy, co mnie trochę zdziwiło, ale nic nie powiedziała i zrobiła cudowny rosół. Odtąd rosoły często gościły w naszym menu, bo polowania na kury bardzo przypadły mi do gustu, a liczba ofiar rosła. Aż wreszcie zapytałem babcię: „kiedy wreszcie będzie coś innego na obiad ? Bo ciągle tylko rosół i rosół”. Zatęskniłem za pieczenią z królika, cholera, a dopiero co był w piecu ! Babcia odpowiedziała, że wtedy, gdy przestanę strzelać do kur. I tak się stało, mój śmiercionośny łuk trafił do szopy. Spodobały mi się za to żółte, malutkie kaczuszki, które babcia trzymała w kartonie przy piecu, żeby miały ciepło. Tak bardzo je kochałem i ściskałem, że po pewnym czasie tych czułości dwie kaczuszki wyzionęły ducha. Wraz z kuzynami postanowiliśmy zrobić im uroczysty pogrzeb. Kaczuszki były pochowane w puszkach po sardynkach wyściełanych sianem i uroczyście wieźliśmy je na szypie do miejsca pochówku. Zabawa tak się nam spodobała, że chcieliśmy jeszcze, ale nie było kandydatek. Wpadliśmy na pomysł, żeby znów ukochać kilka biednych kaczuszek i kolejne trupki szybko się znalazły. Po kilku dniach tego niecnego procederu babcia stwierdziła wzmożoną śmiertelność w stadzie i nasadziła się na nas z miotłą, żeby uratować resztki populacji. A ja miałem dylemat: zostać grabarzem czy zootechnikiem ? Wybrałem tę drugą profesję, bo nie lubię kopać w ziemi.
Następnie przerzuciłem się na większe stworzenia, a mianowicie zacząłem pałać miłością do koni. Było ich wokół pełno, wszak dziadek był kowalem i dziennie podkuwał kilka tych wspaniałych, ale nerwowych stworzeń. Dla mnie najlepsze były narowiste konie, które nieźle dawały się we znaki trzymającym je właścicielom, a całą szamotaninę obserwowałem z wypiekami na twarzy z ukrycia. A gdy trafił się jakiś spokojny zwierzak, to do pomocy miałem procę i kilka pestek od czereśni jako amunicję. Strzał w zad zadowolonego z życia konia zawsze przywoływał go do porządku i wierzchowiec nagle zaczął wierzgać, skakać i rżeć, siejąc popłoch i spustoszenie wokół. Pewnego razu pewien gniady dwulatek, po zainkasowaniu małej pestki w tyłek, wymierzył swojemu Panu sprawiedliwość swoimi kopytami, którymi człek dostał w plecy i piękną parabolą poszybował do rowu. Potem wstał, otrzepał się i powiedział zdezorientowany:
– Hmm…nie rozumiem co się stało, un zawsze taki spokojny był – i przepraszająco rozłożył ręce. Nic się nie stało.
Ale podczas wojny dziadek zadarł z okupantem, ponieważ pewnego dnia wierzgający koń należący do jednej Niemki nadział się brzuchem na lemiesze odwróconego do góry pługa. Rozciął się wzdłuż linii brzucha, a jego wnętrzności wypłynęły na zewnątrz sprawiając radochę miejscowym kurom, które jęły rozwlekać końskie jelita po całym podwórku. I tak oto dziadek osłabił machinę wojenną III Rzeszy i omal przez to nie zginął. Ocalał, bo był jedynym kowalem w okolicy i to dobrym.
Sami teraz rozumiecie, że zootechnikę wyssałem z mlekiem matki i nie miałem po prostu innego wyjścia niż studiować na Uniwersytecie Przyrodniczym. Grandę i przygodę miałem wpisane w mój żywot od samego początku. Drogi Czytelniku, jeśli chciałbyś pozwać mnie do sądu za moje przewinienia, pamiętaj, że byłem jedynie małym dzieckiem w czasach komuny, gdy prawa zwierząt nie były jeszcze tak podnoszone na piedestał, ale wiedz, że za moje winy serdecznie żałuję.