Paryż, pierwsze zachodnie miasto jakie zobaczyłem
Jakoś w Stanach nie widać autostopowiczów. Nie ma żadnych ludków machających ręką i trzymających kartoniki z nazwą miejscowości docelowej. A autostop to fajna rzecz. Pamiętam, jak po rocznej praktyce produkcyjnej w PGR-ze Kaźmierz pojechałem z kumplem brata (w jego zastępstwie) na wycieczkę do Włoch na kemping pod Rzymem. Jechaliśmy pociągiem i tak się akurat stało, że na dzień przed naszym wyjazdem Włochy wprowadziły zakaz wjazdu dla wszystkich Polaków. Nie byliśmy wtedy w Unii, a komunizm w Polsce jeszcze dogorywał, więc potrzebowaliśmy wszędzie wiz. Polacy koczowali we Włoszech w wielotysięcznych obozowiskach pod Rzymem nielegalnie, jak dzisiejsi imigranci. A przecież otwartej wojny w Polsce nie było, takiej jak w Syrii, a mimo to ruszaliśmy w świat do innych krajów i domagaliśmy się kasy, pracy i dobrego traktowania. Chyba naprawdę mamy jako naród sklerozę. Stamtąd usiłowali wydostać się na Zachód czy do Ameryki, ale póki co kradli, bałaganili i wkurzali mieszkańców. W pewnym momencie Polacy zrobili na włoskim półwyspie taką zadymę i taki bałagan, że władze słonecznej Italii powiedziały im: „Szlaban”. Tylko dlaczego akurat wtedy, gdy ja jechałem do Włoch ? Skończyło się kilkukrotną deportacją do Jugosławii, bo próbowaliśmy wjechać do Italii wielokrotnie, pociągiem o różnej porze dnia i nocy i autostopem. Zawsze kończyło się tak samo, wylotem z granicy. Zawiedzeni wracaliśmy do domu autostopem przez Jugosławię, Węgry, Czechosłowację, bo bilety na pociąg mieliśmy z Rzymu, i to dopiero na termin za dwa tygodnie.
W Jugosławii rozbijaliśmy się w różnych miejscach, pewnego razu nad ranem okazało się, że na wysypisku śmieci, a innym razem na działce jakiegoś tubylca. W nocy była potężna burza, która nieomal zmiotła nas razem z namiotem, a pioruny biły nam nad głowami. Rano przyszedł właściciel działki i sprawdził, czy żyjemy po nocnej burzy. Gdy okazało się, że tak, z radością postawił nam flaszkę wina. Miły facet. Wiedział, jak trzeba zacząć dzień.
Na granicy jugosłowiańsko-węgierskiej zabrała nas wycieczka Węgrów wracająca autobusem do domu. Był już późny wieczór i z racji, że nie było dla nas miejsc siedzących, posadzono nas z tyłu autobusu na schodach. Była to wesoła wycieczka, wina i rakija gęsto krążyły w autobusie z siedzenia na siedzenie. Gdy w butelce zostało już niedużo, wtedy zawsze ktoś krzyknął:
– Dajcie trochę Polakom ! Niech biedaki coś popiją.
I tak spijaliśmy wszelkie resztki z butelek, siedząc na schodkach autobusu. Niestety o 3 w nocy Węgrzy zajechali do domu do jakiegoś miasteczka, którego nazwy nigdy nie wymówię i nie zapamiętam, i radosna podróż zakończyła się. Gdy otworzyli drzwi autobusu, wysypaliśmy się z tymi pustymi butelkami na ziemię, bo sami ledwo chodziliśmy. I tak nas zostawili samych sobie. W Stanach już byśmy siedzieli za pijaństwo, ale tutaj błąkaliśmy się po nocy jako jedyni przechodnie, wzbudzając zainteresowanie tylko służby bezpieczeństwa. Zatrzymywali nas pijanych dwukrotnie i studiowali nasze paszporty. Doszliśmy na dworzec kolejowy i chcieliśmy kupić bilet na pociąg do Pragi. Ale nie mieliśmy forintów, bo wcześniej przehandlowaliśmy je z innymi Polakami, nie wiedząc, że będą nam jeszcze potrzebne. Jak dogadać się z babą gadającą po węgiersku ? I to o 4:30 rano ? Pytałem po angielsku: „Where is change money. Dolar, dolar”. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się jakiś chuderlak z pryszczem na nosie, puknął mnie w ramię i okazał legitymację służby bezpieczeństwa. Znowu ! Musieliśmy tłumaczyć się, że nie handlujemy walutami wrogów Układu Warszawskiego i Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. A raczej mogliśmy równie dobrze opowiadać mu o rui u świni, bo i tak nic nie kumał z tego, co mówiliśmy. Wreszcie nas puścił i kupiliśmy bilet oficjalnie za dolary, a pani w kasie zastosowała odpowiedni przelicznik. Całą transakcję z napięciem nadzorował tajniak. Udaliśmy się na peron, lecz pociąg mieliśmy dopiero za dwie godziny. Świtało, a kolega postanowił coś upichcić. Wyjął turystyczną butlę gazową z maszynką, menażki i ryż błyskawiczny. Ale przy gotowaniu ryżu wsypał całą paczkę zamiast 1/3 opakowania. Gdy ryż zaczął rosnąć i rosnąć w menażce, wzbudził nasze poważne zaniepokojenie. Na końcu jak gejzer strzelił ku górze i począł wylewać się jak wulkaniczna magma z krateru na peron, który dopiero co sprzątały węgierskie robotnice. Tego było za dużo. Za chwilę podeszło do nas dwóch kolejnych gości ze służby bezpieczeństwa i znaleźliśmy się w dworcowym areszcie. Po kilku godzinach puścili nas i pojechaliśmy wreszcie jakimś pociągiem dalej, do czeskiej Pragi. A węgierskie miasteczko i jego dworcowe perony odetchnęły z ulgą. Znów mogły świecić czystością, bo podejrzani i pijani waluciarze oddalili się.
W stolicy Czechosłowacji nastąpił zwrot akcji i postanowiliśmy uderzyć na Niemcy Zachodnie, gdyż w paszporcie mieliśmy liczne wizy. Granicę czechosłowacko-niemiecką przekroczyliśmy pieszo, wzbudzając rozbawienie. A potem autostop szedł jak z płatka, szybko i efektywnie. Wystarczyło przystanąć na wjeździe na autostradę z odpowiednim kartonikiem w ręku, a Niemcy sami zatrzymywali się, oferując podwózkę. Można było przebierać w autach jak w ulęgałkach. Jedynym problemem było akuratne uzgodnienie miejsca, w którym mili kierowcy powinni nas wysadzić. Jeśli gdzieś w centrum miasta, to bardzo źle, bo potem pieszo z plecakami na karku będzie trzeba wydostać się na jakiś wyjazd w pożądanym kierunku. W mieście nikt nas nie weźmie, tak samo na środku autostrady, bo pędzą tam jak szaleni. Pewnego dnia jakiś turecki kierowca furgonetki wziął nas do Frankfurtu nad Menem. Był środek nocy i następnego dnia mieliśmy jechać dalej. Turek poszedł spać do swojego mieszkania, a nas zostawił w aucie na pace. Była to izoterma, buda nie miała okien, a jedynie stalowe ściany. Turek zostawił nam otwarte drzwi do nadbudówki żebyśmy mieli trochę powietrza. Padał gęsty deszcz. Cieszyliśmy się, że mogliśmy rozłożyć karimaty w aucie zamiast rozbijać namiot lub kimać na ławce. Gdy rozścieliliśmy sobie posłania, zabraliśmy się za jedzenie kolejnej mielonki z kawiorkiem. Nagle otworzyły się gwałtownie drzwi i zapaliło się ostre światło. To policja niemiecka zrobiła na nas obławę, myśląc, że okradamy samochody. Zainteresowali się światłem, które na przemian zapalało się i gasło w środku. Jeden z policjantów mierzył do mnie z pistoletu i to prosto w moje czoło, a to dlatego, że zanim otworzyli drzwi, klęczałem akurat przy nich, szykując sobie kanapkę. Gdy nagle zobaczyłem z bliska lufę pistoletu i jej czarny otwór skierowany w mój cenny mózg, na chwilę znieruchomiałem, a potem najzwyczajniej w świecie zacząłem gryźć i przeżuwać kanapkę. To zbiło policjantów z tropu. „Co za gość o stalowych nerwach” – na pewno pomyśleli niemieccy stróże prawa. Potem przeczytali kartkę od Turka, na której zostawił nam swój numer telefonu. Zadzwonili do niego, obudzili go i potwierdzili fakt, że on sam pozwolił nam spać w aucie. Dali nam pięć minut na wyniesienie się stamtąd. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Ach, gdybyśmy byli na Dzikim Zachodzie, zaraz zarobiliby kulkę. Później okazało się, że mieliśmy problemy nie tylko z policją niemiecką, ale także z francuską za jedzenie na autostradzie, z włoską za spanie na ławkach i z jugosłowiańską za rozbijanie namiotu na trawniku ośrodka zdrowia. Byliśmy notowani w całej Europie !
Niestrudzenie parliśmy na Zachód i zatrzymaliśmy się dopiero w Paryżu. Miałem od mojego brata adres ciotki jednego znajomego Francuza, którego on poznał w Polsce i potem odwiedzał go we Francji. Okazało się, że to adres bloku w centrum Paryża, skąd wszędzie było blisko. Wpakowaliśmy się tam bez żenady prosto z ulicy i niezapowiedziani, po prostu dzwoniąc domofonem. Podaliśmy nazwisko jej siostrzeńca i kobieta zamiast nas wyrzucić, zaprosiła nas do siebie i gościła przez cztery dni. W późniejszych latach bywałem u niej jeszcze dwukrotnie, zatrzymując się na kilka dni. Ale brat dał jej adres również innym swoim kolegom i jak potem okazało się w Polsce, gdy my wyjechaliśmy, za dwa dni przyjechali następni goście i powołując się na nazwisko siostrzeńca, wprowadzali się do ciotki. Kobiecina na pewno zastanawiała się, jak dziwne i liczne kontakty ma jej siostrzeniec, ale gdy po kilku latach przeprowadziła się do Bretanii, nowego adresu nie pozostawiła nikomu. Jednak w owych czasach wiele nam pomogła, chwała jej za to !
Z Paryża pognaliśmy do Marsylii. A raczej najpierw trzy doby kiblowaliśmy w jednym miejscu pod Paryżem, czekając na klienta, a gdy wreszcie trafił się nam, to od razu zawiózł nas na południe. W Marsylii dorwaliśmy pewnego Włocha, który załadował nas do auta i zawiózł do Mediolanu. Atak na granicę włoską nastąpił o 1 w nocy przy muzyce Erosa Ramazzottiego. Przejechaliśmy gładko, nawet bez sprawdzania dokumentów. Włosi nie przewidzieli, że jakieś polaczki uprą się i okrążą Europę, żeby wjechać do Włoch z drugiej strony. Zajęło nam to dwa tygodnie, ale dopięliśmy celu. W Mediolanie wdrożyliśmy sprawdzony już plan i z ulicy w środku nocy zadzwoniliśmy domofonem do obcych nam ludzi, powołując się tym razem na mojego ojca. Rozbudzeni Włosi gestykulowali i na pewno pomyśleli: „co za kolesie ?!”. Ale zostaliśmy wpuszczeni i nakarmieni, napojeni i wykąpani. Mój ojciec był wcześniej na kursie języka niemieckiego w Niemczech Zachodnich, a wraz z nim było tam mnóstwo ludzi z całej Europy. Na koniec ojciec zbierał adresy, głównie kobiet i dziewczyn (mówił, że facetów było jakoś mało), i notował je w notesie. Tak powstała tak zwana „lista lasek mojego ojca”, którą przekazał potem mnie, wiedząc, że wyjeżdżam w ciemno do Europy. Kochany ojciec. To była strasznie cenna kopalnia adresów i kontaktów. W tym wypadku okazało się, że znajomą ojca z kursu była…18-letnia Michaela z Mediolanu ! Jakże ucieszyła się, że my od Jureczka, a jak rozpływała się, mówiąc o nim i zalotnie uśmiechała. No cóż…farciarz. W Mediolanie zostaliśmy 3 dni, a potem ruszyliśmy w kurs do Florencji, Wenecji i Rzymu zwiedzać włoskie zakamarki. Wszystko stopem. Włosi chętnie i szybko zabierali autostopowiczów. W Rzymie zwiedzaliśmy zabytki i nocowaliśmy dwukrotnie na dworcu kolejowym na ławce, a potem wróciliśmy autostopem do Mediolanu.
– Gdzie spaliście, chłopcy, i jak wróciliście z Rzymu ? – pytała Michaela.
– Wróciliśmy pociągiem, a spaliśmy w hotelu w centrum Rzymu – chwaliliśmy się nieskromnie.
Nie można ojcu obciachu narobić. Może ona będzie moją macochą?
Potem wyruszyliśmy do Francji do Szampanii na ścinanie winogron na szampana. Robiliśmy to przez dwa tygodnie, ale był już koniec września, bywało zimno i deszczowo i w takich warunkach cięliśmy te cholerne winogrona jak również palce u rąk przez nieuwagę. Wreszcie nadszedł czas, aby ruszyć do domu, do Polski. Pojechaliśmy również stopem zatrzymując się na chwilę w Berlinie Zachodnim. A potem trafiliśmy do tego obleśnego komunistycznego grajdołka – Berlina Wschodniego. Stamtąd stać nas było na pociąg do Poznania.
Tak oto podróż obliczona na dwa tygodnie trwała półtora miesiąca. Nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie dojedziemy, gdzie będziemy spać, kogo spotkamy i co zobaczymy. Nie było wtedy telefonów komórkowych, rodzice w ogóle nie wiedzieli, gdzie przebywamy. Nie mieliśmy kasy na dzwonienie z budek telefonicznych albo z poczty, a gdy wysłaliśmy kartkę pocztową z informacją, że żyjemy i gdzie aktualnie się znajdujemy, to doszła…dwa tygodnie po naszym przyjeździe do Polski. Widzicie, jak wiele się zmieniło ? Dzisiaj nie ma wiz, w Europie nie ma granic ani paszportów, są komórki, wszechobecny internet, poczta działa szybko, wszystkich stać na autobusy, pociągi, hotele, a nawet samoloty, dziś nie ma już Czechosłowacji i Jugosławii, nie ma Niemiec Wschodnich. Takie adresy, jakie mieliśmy w notesie, nie są nikomu potrzebne, a kiedyś były na wagę złota. Dziś nikt zapewne nie wpuściłby was do domu prosto z ulicy i w środku nocy. Ale wtedy byliśmy z bloku wschodniego. Nie jadaliśmy w restauracjach ani nawet w fast foodach. Dźwigaliśmy ze sobą ciężkie plecaki o wadze 25 kilogramów, a w nich targaliśmy nasz prowiant: odtłuszczone krowie mleko w proszku, żeby rozpuszczało się w zimnej wodzie, sardynki w pomidorach i w oleju w konserwach oraz puszki mielonki turystycznej. Koniec. Jedliśmy non stop wciąż to samo. Gdy widzieliśmy batoniki mars lub puszki coca-coli, dostawaliśmy orgazmu. Byliśmy szczęśliwi, gdy ktoś nam je sprezentował. Nie znaliśmy smaku mleka UHT. Dzisiaj każdy jeździ na nudne i ułożone wycieczki i leży całymi dniami na plaży lub nad basenem na Bliskim Wschodzie, a potem wraca, zapominając o wszystkim. My mieliśmy w sobie ducha zdobywców Ameryki, ducha korsarzy i żeglarzy prących do nowego świata. Do świata, który wiele lat później okazał się naszą codziennością.
Jednak autostop i przygody z nim związane bardzo mi się spodobały i rok po naszej włoskiej przygodzie, znów wyruszyłem w trasę, tym razem z Marcinem. Celem była Grecja, jednak nie udało się załatwić greckiej wizy w ambasadzie w Belgradzie i obaj ograniczyliśmy się do włóczęgi po Jugosławii i Austrii, gdzie w znany już sposób zaatakowaliśmy Wiedeń. Po prostu wyjąłem zza pazuchy słynną „listę lasek mojego ojca”, jaką otrzymałem w prezencie, i bez trudu ustaliłem wiedeński kontakt. Kobieta miała już po trzydziestce, ale gościła nas kilka dni i również z miłym tembrem w głosie wspominała Jureczka. Tam po raz pierwszy jedliśmy z Marcinem kiwi, ale wraz ze skórką. Nikt nam nie powiedział, że owoce trzeba obrać. Bardzo się dziwiliśmy, że ten szajs jest taki twardy, a jaki drogi ! Jeśli chodzi o Jugosławię, kąpaliśmy się w ciepłym morzu, spaliśmy pod namiotem, który raz rozbiliśmy nocą na plaży, a jak się rano okazało, była to plaża nudystów. Jakże piękne widoki powitały nas rano, gołe biusty i damskie tyłeczki przyciągające nasz wzrok. Jednak w grubych wełnianych swetrach, w jakie okutaliśmy się w chłodną noc, nie pasowaliśmy do tego towarzystwa. Autostop w Jugosławii szedł jak krew z nosa, wolno i jak po grudzie. Często koczowaliśmy w mało przyjaznych miejscach bez jedzenia i wody, brudni i spoceni, a auta przejeżdżały koło nas i ignorowały naszą obecność. My cierpieliśmy, gdy wokół mieszkańcy Jugosławii pływali na żaglówkach, obżerali się owocami morza i wypoczywali, pijąc różne alkohole. Wtedy wkurzeni, rzuciliśmy klątwę na Jugosławię, za to jak nas potraktowała. Niedługo po powrocie do Polski w Jugosławii wybuchła wojna domowa zamieniająca ten piękny i bogaty kraj w zgliszcza i największe współczesne cmentarzysko w Europie. Jakiś czas czuliśmy się winni wywołaniu konfliktu w Jugosławii. Słowo zootechnika ma dużą moc. Jednak z rozrzewnieniem wspominamy starego Włocha, który zlitował się nad nami i zabrał nas ze sobą w trasę po bezdrożach Jugosławii. Jechaliśmy starym fiatem ritmo po górskich nadmorskich serpentynach z prędkością 40 kilometrów na godzinę. Nasz włoski wybawca podziwiał widoki i podczas jazdy nieustannie gapił się to w lewo, to w prawo, często ryzykując, że auto wypadnie z drogi i spadnie z górskiego urwiska. Swoją jazdą blokował też drogę i powodował ogromny korek, bo nikt nie mógł go wyprzedzić, zwłaszcza, że jechał środkiem jezdni. Olbrzymie autobusy wycieczkowe i drogie fury wlokły się za nami po stromych górskich drogach i co chwilę trąbiły na nas z niecierpliwości. Wtedy bywało jeszcze gorzej, bo Włoch puszczał kierownicę, odwracał się do prześladowców i wygrażał pięściami w ich kierunku, co też i nam kazał czynić. Wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one.