Wybrane fragmenty książki pochodzą ze wszystkich rozdziałów, są z nowymi tytułami autora (na potrzeby tej publikacji) oraz dodatkowymi rysunkami. Ich twórcą jest Marcin Treichel rysujący do artykułów autora dla wydawnictwa APRA.
Trudne początki…
Z zadumy wyrwały mnie kolejne spazmy kaszlu i katar niszczące moje ciało od kilku dni. Podchodziliśmy właśnie do lądowania i samolot kontynuował swoje ewolucje. Pod nami Raleigh – milionowa stolica Karoliny Północnej i osiemnastowieczne miasto. Tak dobiegał końca piąty lot, który wreszcie zawiódł mnie na miejsce. Kurcze, pięć lotów samolotem, a jeszcze nie rozpocząłem pracy ! Jednak wtedy zajmowało mnie co innego, bo zmieniające się ciśnienie podczas lądowania było dotkliwie odczuwalne w moich zatokach i jamie nosowej. Nawet nie zauważyłem, kiedy pierdyknęła mi jakaś mała żyłeczka w nosie i zacząłem krwawić coraz obficiej. Siedziałem zupełnie z tyłu samolotu i początkowo myślałem, że to wodnisty katar kapie mi kropla po kropli. Kilka razy przejechałem sobie ręką pod nosem, bo nie miałem chusteczki. Aż nagle zorientowałem się, że prawie całą twarz i rękaw mam we krwi. Akurat jakiś współtowarzysz podróży odwrócił się i spojrzał na moje policzki unurzane w roztartej krwi, ściekającej dalej po szyi.
– Someone’s bleeding on the board ! – Ktoś krwawi na pokładzie ! – podniósł rwetes. Zleciały się stewardesy i przynosiły mi naręcza papierowych chustek i ręczników.
– Are you Sick ? How are you? – nieustannie pytały, a ja robiłem głupią minę i duże oczy jak wtedy, gdy dzierżyłem w ręku trupka chomika.
Tak przyszło mi lądować w Karolinie Północnej, gdzie czekały na mnie fermy świńskie. Stany to drugie państwo na świecie – po Chinach – pod kątem wielkości pogłowia świń. Z lotniska w Raleigh odebrał mnie mój przyszły szef – Polak, menedżer mojej pierwszej fermy macior. Z samolotu wyszedłem z okrwawioną twarzą, szyją, rękami i koszulą, co budziło wyjątkowe zaciekawienie u podróżnych: – co tam się działo i who the hell is this man ? Wszędzie zaschnięta krew i poprzyklejane do skóry, sterczące w nieładzie kawałki chusteczek. W takim stanie zobaczył mnie mój szef i wyraźnie mu mina zrzedła. Pomyślał: „kogo mi, do diabła, przysłali? Co za geriatria ? Jak ktoś taki będzie pracować fizycznie ? Ale to były już ostatki chorobowych komplikacji. Gdy wróciliśmy do normalnego ciśnienia i po odsiedzeniu z okładem na czole 20 minut, krwawienie ustało. Nigdy już się nie powtórzyło. Chociaż gdy byłem dzieckiem, miewałem częste problemy z krwawieniem. Zaliczyłem niejednego laryngologa, który z uporem maniaka wpychał mi do nosa dwumetrową taśmę z jakimś lekiem, żeby zatamować krwotok. I przez kilka dni był spokój, ale potem działo się gorzej, gdy postanowił mi tę taśmę wyciągnąć. Wyrywał ją ze skrzepami, a ja czułem się tak, jakby mi mózg wyszarpywał przez nos. Przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy jeden z laryngologów najpierw gapił się w krwawiący nos i wysysał ssawką krew, aż potem nagłym ruchem chwycił jakąś igłę z kuleczką roztopionej platyny czy czegoś takiego na czubku i wprawnie skleił rozerwane kawałki żyłki. I jak ręką odjął, zero wyciekającej krwi. W końcu jakiś fachowiec, nie mogli wcześniej od tego zacząć ? Nie spodziewałem się, że krwawienie nastąpi wiele lat później na pokładzie amerykańskiego samolotu. Nie wiem, czy jakaś wróżka z anteny Polsatu mogła to przewidzieć ? Zatem mój pobyt w Karolinie został naznaczony krwią i połączyły nas jej więzy. Więzy krwi. Nie wiem do dziś, co stało się z tą kulką platyny ? Pewnie ją wcięło, co wnioskuję po tym, że detektory metalu przy bramkach sprawdzających pasażerów na lotniskach nie zabrzęczały podczas mojego przejścia, a szkoda, byłbym bardziej wartościowy.
Wygląda więc, moi drodzy, na to, że nie tylko dotarłem do Ameryki, ale wbiłem się zębami i pazurami w amerykańską rzeczywistość i jeszcze od niej nie odpadłem. Zacząłem zdobywać Amerykę, i to bez przelewania krwi w sensie walki, bo jak wiadomo, trochę jej upuściłem. I pomyśleć, że kiedyś najpotężniejsze kraje Europy: Anglia, Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia toczyły wieloletnie zacięte boje o ten kraj i kontynent. Każdy pragnął wydrzeć go dla siebie. A potem była wojna o niepodległość Stanów i uniezależnienie się od swoich protektorów, wojna domowa (secesyjna) o ustanowienie nowego ładu i porządku oraz liczne wojny z Indianami, żeby ukraść ich ziemie. Wreszcie liczne wojny nowożytne prowadzone już przez synów Ameryki, lecz poza kontynentem. Ciała zabitych żołnierzy różnych narodowości wciąż jednak napływały do ojczyzny. Ileż trupów tu leży ? A mnie wystarczyło wsiąść do samolotu, aby tutaj przybyć. A może właśnie mój lot samolotem do dzisiejszej Ameryki był możliwy dzięki tym wszystkim wojnom ? Bez nich Stany nie byłyby takim samym krajem, jakim są dziś. Zresztą w Europie też trup na trupie leży. Więc przyganiał kocioł garnkowi.
Polak i Amerykanin – dwa bratanki
Amerykanie to dziwny naród. Jeśli stanie się cokolwiek złego, to nigdy nie jest dla nich żaden problem. To zawsze jest big opportunity ! Nigdy nie patrzą negatywnie na to, że coś nie wyszło, ale zawsze pozytywnie, że to jest przyczynek do tego, żeby było lepiej, że dzięki temu można coś poprawić. Typowo amerykańska wizja rzeczywistości.
Wkurzają mnie stałe zapytania: „how are you doing ?” lub: „how are you ?,” czyli „jak się miewasz?”. ? Oni w ogóle nie dopuszczają do świadomości odpowiedzi, że mogę czuć się źle, że jestem wkurzony i niezadowolony bez powodu. A odpowiedzi na swoje pytania odbierają personalnie -– biorą je mocno do siebie i trzeba zawsze, choćby macica lub prostata nas bolała, odpowiedzieć przekonująco, że mamy i czujemy się wspaniale, świetnie. I’m fine !! Wbijcie to sobie do głów. Żeby pasować do tego społeczeństwa, trzeba być nieustannie zadowolonym. Gdyby Amerykaninowi spalił się dom, to zmartwi się tylko na pięć minut, a potem na pytanie: „jak się czujesz ?” odpowie: „wspaniale, właśnie zmieniam dom”. Jak szef wyrzuci go z pracy, powie: „świetnie, właśnie zmieniam pracę”, a nawet śmielej: „właśnie awansuję!”. ! Tutaj nawet trup przy ekshumacji powie: „I’m fine !
Polak, wręcz przeciwnie, zawsze będzie narzekać i marudzić. Nie widzi sukcesów, a raczej same porażki. Rzadko kiedy bywa zadowolony. A jednak nasze narody są na swój sposób złączone, mimo wszystko lubimy się. Polaków fascynuje Ameryka, choć wiele rzeczy nas w niej wkurza. Wszyscy wiedzą ze szkoły, że o niepodległość Ameryki walczyło wielu Polaków. Najwięcej pomników w Stanach ma Pułaski. Stworzył swój legion, który wsławił się wojną partyzancką i nękaniem wojsk kolonii angielskiej. Był dla Amerykanów prawdziwym bohaterem. Drugim został Tadeusz Kościuszko, który zyskał uznanie raczej dzięki swojemu geniuszowi inżynieryjnemu. Projektował budowle militarne nie do zdobycia przez Anglików, tym samym powstrzymywał ich ekspansję na kontynencie. Kościuszko przeżył wojnę o niepodległość i potem wrócił do Polski, ale Pułaski zginął pod Savannah w Karolinie. Natomiast niewielu z was wie, że ponad wiek później znaleźli się Amerykanie z Florydy i Karoliny, którzy zakochani w Polsce pojechali tam po I wojnie światowej i dzięki wynalazkowi braci Wright z Karoliny, czyli samolotowi, stworzyli namiastkę polskich sił powietrznych przy marszałku Piłsudskim. Walczyli u boku Polaków przeciwko Armii Czerwonej w latach 1919-1921, chcąc odpłacić Polakom za ich pomoc w wojnie z Anglikami podczas kampanii o niepodległość Stanów. Dzień i noc latali prymitywnymi samolotami z płótna i rzucali bomby na ruskich, ocalając wielokrotnie wojska polskie. Z kolei pałeczkę po tym amerykańskim dywizjonie przejął polski dywizjon 303, zwany Kościuszkowskim, wsławiony potem w bitwie powietrznej o Anglię. Najwspanialszy polski dywizjon myśliwski został ogromnie skrzywdzony przez historię. Po wojnie jego lotnicy nie mogli nawet uczestniczyć w paradzie zwycięstwa wskutek decyzji Stalina i reszty przywódców , a w Anglii stali się osobami niepożądanymi. Mamy więc wspólne korzenie i od razu uznałem Karolinę za mój drugi dom. Gdziekolwiek będę w Stanach, zawsze utożsamię się z Karoliną. A śladami Pułaskiego pod Charlestone i Savannah jeszcze podążę. Pod Savannah na jego cześć wzniesiono Fort Pulaski. Jak widzicie, świński zootechnik ma różne zainteresowania. Świnia nie przesłania mi świata. Karolina Północna w swoim herbie ma nawet takie same barwy co Polska: białe i czerwone. Tyle, że jest to odwrócona polska flaga, czerwone na górze, a białe na dole. Dodatkowo ma pionowy niebieski pas z lewej strony z napisem North Carolina. Na samym początku obie Karoliny stanowiły jedną część. Były kolonią należącą nie tyle do Anglii, ile do kilku angielskich lordów, którym król Karol II podarował ją za poparcie polityczne. Nie jego, a podarował. Hojny. Ale ponieważ lordowie podlegali królowi, więc i tak terytorium było rządzone przez Brytyjczyków. W 1712 Karolina rozpadła się na biedniutką część północną i znacznie bogatszą południową. Ja trafiłem do części biedniejszej, co wcale mnie nie dziwiło, bo biednemu zawsze wiatr w oczy. Jednak określenie: „biedniejsza” jest wysoce mylące, trudno byłoby znaleźć w Polsce równie duży obszar z tak stabilnym poziomem życia.
W lipcu wciąż jeszcze byłem na fermie Squire. Odkopaliśmy topór wojenny z Yevgienią Susimową. My – to znaczy Meksykanie i ja. Rosjanka zaczęła się nas ostro czepiać.
Codziennie ścigała nas, czy mamy założone okulary, a czy robimy tak, a tak ? Czyhała na nasze zaniedbanie, żeby dać nam warning (ostrzeżenie). Jakby jej kazali zjeść karton, to by zjadła i poprosiła o jeszcze. Straszna formalistka. Miała maksymę, że jeśli trzeba coś wykonać, to należy wykonać, nie myśleć dlaczego. Raz się przyczepiała, że Meksykanie gonią knura z kojca do wózka inseminacyjnego bez plastikowego, czerwonego boarda (to taka zastawa uniemożliwiająca cofanie się gonionych zwierząt). Mnie też się czepiała, że prowadzę na smyczy knura bez boarda. A w czym, do diaska, miałem go trzymać ? W jednej ręce dzierżyłem sznur z knurem, a drugą trzymałem jego ogon, żeby nim sterować. W zębach miałem mieć tego boarda ? No nie, dość uległości. W Polsce prezes jednej śmiesznej i znaczącej partii zarzucał nam, Polakom, nieustanny serwilizm wobec Rosji i postawę na kolanach. O nie, nie wiem, czy Meksyk też klęczy na kolanach przed Rosją, ale jeśli chodzi o mnie, to się musi skończyć. W końcu nadszedł dzień, że nadgorliwość Yevgienii została poskromiona przez naszego knura, a my nie musieliśmy nic robić. Mianowicie świniak został przeze mnie i Meksykanów tak wyuczony, że zaraz gdy zobaczył ten czerwony kawałek plastiku, to od razu się pienił, stawiał uszy do góry i natychmiast walił w niego głową jak byk na corridzie. Stało się tak dlatego, że gdy chodził na smyczy wśród loch, czasem w klatce trafiał się inny knur, więc od razu była kotłowanina i knury usiłowały się walić łbami przez pręty klatki. Wzajemnie się nie znoszą i walczą o dominację. Wtedy wkładaliśmy między nie tego boarda, żeby je czymś rozdzielić i żeby się nie widziały. Zatem ten knur miał potem prosty odruch Pawłowa: czerwona zastawa, czyli obcy knur, czyli uderzać z główki z całych sił ! Nawet jeśli nie było nigdzie innego samca, to on uparcie walił w tego boarda.
Pewnego dnia przyjechała do Jevgienii Karen i robiła z nią egzamin na certyfikat z breedingu (ten sam, który ja zaliczałem). Jednym z punktów imprezy było wykrywanie rui u loch i Jevgienia poszła złapać sobie knura, z którym miała spacerować wśród macior i szukać rui. Karen ruszyła za nią i obserwowała, jak to robi. Było to w trakcie przerwy na lunch. Zapomnieliśmy jej powiedzieć, żeby nie brała boarda do tego małego, brązowego szukarka. A ona oczywiście chciała się popisać przed Karen, że dba o bezpieczeństwo i stosuje zastawę zgodnie z procedurami. Wypuściła sobie knura z boksu i zastawiła się z tyłu tym boardem. Knur zobaczył znienawidzony czerwony kolor i długo się nie namyślał, pierdyknął z główki raz i drugi i kobiety od razu straciły fason. Gonił potem Jevgienię i Karen, które broniły się boardem, a jak mu machały czerwonym przed oczyma, to on nacierał jeszcze gwałtowniej. Ale jaja ! Przyszły po pół godzinie zziajane z rozwianymi włosami i czerwonymi policzkami, a Jevgienia upieprzona cała w gównie, bo się gdzieś tam po drodze poślizgnęła i zaliczyła glebę, prosto w nieczystości. Powiedziały, że nic nie zrobiły, bo knur był agresywny. Popatrzeliśmy z meksykami po sobie i malutki uśmieszek wykwitł na naszych współczujących twarzach. Pomyśleliśmy: „było zadzierać z nami ?”
Ach ci sąsiedzi i stosunki międzyludzkie
„Tata, zobacz. Ten śmieszny pan śpi w kojcu dla psa” – zawołała z kuchni Alicja.
Wspominałem, że przez trawnik na tyłach domu sąsiadowałem z Czechem Ludkiem, który mieszkał teraz z jeszcze jednym czeskim kamratem. Był wysoki i cały pokryty tatuażami. Z tego, co mówił, wynikało, że był kryminalistą i miał w Czechach dwa wyroki, dlatego nie mógł tam wrócić. Dodatkowy Czech nie miał jednego oka. Używał szklanej protezy i gdy za dużo podskakiwał, to zdarzało się, że wypadała mu z oczodołu. Wtedy chodził na czworakach i szukał swojego oczka. To był stary numer, jaki robił w tutejszym drink barze. Gdy chodził tak zgięty i szukał oka, przypomniał mi się jeden dziadek nad oceanem. Brodził w wodzie i szukał sztucznej szczęki, którą zgubił w falach podczas kąpieli. Ale wracajmy do Czecha. Teraz postanowił nakarmić psa, młodego wilczura, którego trzymali w kojcu na zewnątrz. Zbliżył się do kojca z wielkim indyczym udem i wszedł do środka. Ponieważ był nietrzeźwy, więc uznał, że położy się wewnątrz na chwilę i tak zrobił. Pies tymczasem hasał sobie w najlepsze po osiedlu, a Czech leżał w otwartej na oścież klatce i pogryzał pieczony udziec z indyka, a właściwie gryzł same kości, jęcząc z rozkoszy. Mięso pożarł wcześniej pies, zanim udał się na osiedle. Wkrótce obaj Czesi trafią znów do więzienia, a pies do schroniska. Wszyscy troje będą recydywistami i wpadną za jazdę po pijaku. Tak, tak, gdy Czesi pili, to pieskowi też nie żałowali.
Docierają do nas różne wieści z pozostałych jednostek organizacyjnych firmy. Dowiedzieliśmy się, że menedżer na pewnej fermie „Nahunga” pochodzący z Ekwadoru właśnie wyleciał z pracy, za harassement, czyli seksualnie napastował niewiastę, a mianowicie klepnął w tyłek Meksykankę. To wystarczyło, żeby złamać jego karierę. Oj, Ameryka jest tough and rough dla wszystkich chłopaków. Jak chcecie tutaj żyć i pracować, trzeba mieć w sobie coś z ducha pionierów, żeby to wszystko przetrwać. Polityka firmy ostro traktuje wszelkie objawy seksizmu, lepiej nie zamykać się z żadną kobietą w biurze, ale mieć otwarte drzwi. Uważać należy na każdy dotyk, a nawet głupie kawały o seksie. A ten Ekwadorczyk latem oglądał z nami mecz Polska -Ekwador na mundialu w Niemczech. Przegraliśmy wtedy 0:2 i tylko wstydu najadłem się przed nim. Po meczu wciąż pytał: „Mówiłeś, że kto jest faworytem ? Kto ? Nie słyszę !”. Teraz los go pokarał i być może PZPN maczał w tym palce. Na niemieckim mundialu okazało się, że przegraliśmy prawie wszystkie mecze i nie mieliśmy już szans wyjść z grupy. Czech Ludek, mój sąsiad, bardzo nam współczuł, ale jakoś tak dziwnie się przy tym uśmiechał. Taki śmiech przez łzy. Tymczasem reprezentacja Czech szła jak burza, wygrywając wszystko. Do dalszego znaczącego awansu wystarczyła wygrana Czech z Ghaną. Przed meczem Ludek nakupił kiełbasy, serów, piwa i zorganizował imprezkę połączoną z oglądaniem meczu. Zaprosił kilku Polaków, żeby obejrzeli, jak ich południowi sąsiedzi prą ku zwycięstwu. Była sobota i poszedłem do pracy, ale miałem wpaść do Ludka po powrocie. Gdy wróciłem, zadzwoniłem do Daniela z pytaniem, jak rozwija się impreza.
– Nie przychodź. Tragedia jest – wyjaśnił Daniel. Ludek ryczy, jego wytatuowany koleś też i z rozpaczy szuka oka. Czechy przegrały z kretesem z Ghaną i odpadły z turnieju. Teraz piją z rozpaczy, a nie z radości.
Tak to już jest. Nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe. Było nabijać się z potęgi polskiej piłki ?
Wypad do Karoliny Południowej i nutka historii
Kurs po południowej sąsiadce jak zwykle rozpoczęliśmy od Myrtle Beach. Najpierw zwiedziliśmy fermę aligatorów i krokodyli. Były ich setki. Oglądaliśmy pokaz karmienia gadów, którym rzucano do wody kilogramy surowych i martwych kurczaków. Nawet ciekawe. Będę tutaj jeszcze z polskimi studentkami. Potem udaliśmy się na plażę i zażywaliśmy kąpieli wśród wysokich hoteli, jakie wyrosły przy plaży wraz z basenami i palmami. Główne hotele i plaże zlokalizowane są przy ulicy Ocean Boulevard biegnącej wzdłuż wybrzeża. Równolegle przebiega główna arteria miasta King’s Highway, prosta jak świński ogon po rozprostowaniu i długa na kilka kilometrów. Tam koncentrują się fast foody, restauracje i wszelkie atrakcje. W Myrtle Beach uwielbiają mini golfa. Wszędzie są kompleksy do gry w tę dyscyplinę zrobione w różnych sceneriach, a to wulkanu, a to statku pirackiego, rafy koralowej, pustyni i cholera wie, jakiej jeszcze. Nie ma tylko scenerii fermy świńskiej, ale widocznie na to nie wpadli. I jest tam mnóstwo ludzi. Oczywiście dookoła są normalne pola golfowe wypielęgnowane jak paznokcie Edytki Górniak. Myrtle Beach słynie z Dolly Parton – piersiastej śpiewaczki country. Ma czym oddychać i posiada tam restaurację połączoną z rewią końską. Siedzicie sobie w tłoku i zajadacie frykasy na trybunach, a pośrodku odbywają się pokazy konne. Bilety trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Zdarzają się też koncerty samej właścicielki. Po południu byliśmy w Ripley’s Aquarium w kompleksie rozrywkowo-handlowym. Samo akwarium jest całkiem niezłe. Zwiedzanie głównych akwenów polega na tym, że staje się na ruchomej taśmie – podłodze i powolutku przesuwa się wraz z nią w ciemnościach przez labirynt akwariów z rybami, płaszczkami, rekinami. Ryby pływają wszędzie wokół nas, z lewej i prawej strony oraz nad głową. W akwariach zrobiony jest tunel, którym się poruszamy, i ma się wrażenie, że jesteśmy razem z rybami w zbiorniku. Rekiny przepływają nad głowami na wyciągnięcie ręki. Super. Ala była zadowolona i nie marudziła, a to sukces. Po wizycie w morskim muzeum spacerowaliśmy siecią pomostów – deptaków z drewna, które umieszczone są na jeziorze i stoją na wysokich palach. Cały kompleks znajduje się przy Broadway Street. Balustrady były jeszcze udekorowane trójkolorowymi girlandami po święcie niepodległości, odbijającymi się od lustra wody. Wszędzie gwar i tłok, kaweczki, lody, sklepy, sklepiki z ubraniami, i pamiątkami. A w dole ogromne ilości karpi. Miało się wrażenie, że jezioro rusza się od przepychających się po powierzchni grzbietów karpi, które wystawiały swoje rozwarte pyski i łapały pokarm rzucany im przez turystów. Na końcu wpadliśmy na przekąskę do ulubionego bufetu Golden Corral, bo to jest sieć bufetów w kilku stanach wschodnich, a więc znaleźliśmy go również w Karolinie Południowej. Obżarci i wymęczeni pojechaliśmy wieczorową porą do Charlestone drogą przylegającą do wybrzeża Atlantyku – nr 17 na południe, przez Georgetown, i na przedmieściach miasta wynajęliśmy pokój w motelu Days Inn za 110 dolarów. Niestety, zaczynał się weekend i wtedy przydrożne motele są droższe, aż do poniedziałku. Moteli jest tam cała chmara, z reguły zlokalizowane są całymi stadami, i to różnych sieci, wystarczy szukać reklam: „lodging” i jechać w ciemno. Na 95% pokój będzie zawsze. Miałem już moje prawko, więc nie musiałem wozić ze sobą paszportu jako ID.
W hotelu kąpanko i polegiwanie w łóżku. Taki motel ma pokój, do którego wchodzi się wprost z ulicy lub z piętra, dwa łóżka, pośrodku szafkę nocną, naprzeciwko w szafce schowany telewizor, stół do pisania i mini łazienkę bez żadnej kuchni. Czasem są lodówki, ale nie w każdym motelu. Ale zawsze w szufladzie znajdziecie Biblię, tylko nie wiem, jaką wersję.
Nazajutrz cały dzień włóczyliśmy się po Charlestone. Wystarczyło zjechać arterią East Bay Street i potem zagłębiać się w liczne i piękne uliczki to w lewo, to w prawo. Charlestone to Dama Południa, po wojnie o niepodległość szybko rosła w siłę, a dzięki prężnie działającemu portowi wraz z handlem rozrosła się klasa kupiecka. Klimat powodował, że okolice miasta pożerały plantacje ryżu i bawełny i stąd rosło zapotrzebowanie na niewolników. Po oderwaniu się Południa od Północy była to główna baza konfederatów w Karolinie, to tutaj – przez ostrzelanie stacjonującego nieopodal kontyngentu wojsk Unii w Fort Sumter – zaczęła się wojna secesyjna. Co ciekawe, ostrzał artyleryjski trwał kilkanaście godzin i nikt nie zginął. Potem się to miało zmienić, gdyż w trakcie wojny zginęło ponad 600 tysięcy ludzi i zniszczono mienie o wartości kilku miliardów dolarów. Ten fort położony jest na wysepce zlokalizowanej w wejściu do zatoki, którą ocean wlewa się do miasta. Wojna trwała cztery lata (od kwietnia 1861 do maja 1865) i jak zwykle po obu stronach konfliktu walczyli Polacy, ale chyba z nudów, a właściwie z pobudek idealistycznych. Ci, co popierali zbrojnie Unię, wierzyli w wolność jednostki i pragnęli zniesienia niewolnictwa, a ci, którzy wspierali Konfederację, wierzyli w prawo do wolności i niezależności nowego kraju. Na Fort Sumter można popłynąć promem z Patriot’s Point, ale my sobie to odpuściliśmy, bo nie ma tam nic ciekawego. Na wysepce są po prostu resztki garnizonu i kazamatów, – kilka cegieł.
W Charlestone występuje wiele okazałych piętrowych domów z okiennicami i metalową sztukaterią oraz rzeźbami i fontannami. Całość budzi jak najlepsze wrażenia estetyczne, jest kolorowo, elegancko, na ulicach palmy i wszędzie liczą się detale. W końcu w tych domach mieszkali arystokraci i bogaci ziemianie. Ja nigdy takiej chaty mieć nie będę. To architektura wzorowana na stylu tamtej epoki i często rodem z Londynu. Są także resztki fortu, które sprowadzają się w zasadzie do kilku kamieni, armat i kawałków muru, i flagi narodowej łopocącej w pobliżu. W centralnym miejscu stoi pomnik ku czci obrońców Charlestone – konfederatów. To tak zwana dzielnica historyczna położona na zachód od East Bay Street. Po drugiej stronie ulicy jest port z South Carolina Aquarium i widokiem na zatokę. Cały czas przypalało ostre słońce, a w zatoce Charlestone widzieliśmy dwa delfiny wystawiające łeb i cieszące się życiem. Na południu miasta, gdzie kończy się East Bay Street rozpościera się masywny i długi falochron wraz z promenadą nadmorską dla spacerowiczów i rowerzystów. To The Battery, gdyż kiedyś ustawiano tutaj działa w kierunku zatoki i gdy ktoś chciał wpłynąć nieproszony, zarobił kulkę, nie zdążył nawet się przedstawić i zaanonsować. W poprzek całej zatoki biegnie nowoczesny i piękny most, jakby podtrzymywany przez niewidzialne linki i dumnie wisi w powietrzu. Naprawdę robi wrażenie i kontrastuje z historycznym charakterem tego miasta.
Byliśmy na miejscowym targu, gdzie kiedyś sprzedawano bawełnę, a może nawet i niewolników. Teraz handluje się tu rupieciami, odzieżą, pamiątkami, biżuterią, owocami morza i rybami. Na koniec pojechaliśmy na lotniskowiec typu Yorktown z okresu II wojny światowej, zakotwiczony u wybrzeży zatoki. Ta jednostka – teraz muzeum – zasłużona w wojnie na Pacyfiku przeciwko Japonii, brała między innymi udział w słynnej bitwie o Midway. Pod Midway odwróciły się losy wojny amerykańsko-japońskiej. Stany Zjednoczone zahamowały napór Japończyków i przejęły inicjatywę, której nie oddały do końca wojny. Lotniskowiec zainkasował kilka bomb i torped i w zasadzie prawie zatonął. Ale zdołano go wyciągnąć i potem urządzono w nim muzeum. Na pokładzie zwiedzaliśmy samoloty, messy, maszynownię, pomieszczenia dla załogi, salę odpraw dla pilotów, stanowiska bojowe, windy dla samolotów, których każdy lotniskowiec tego typu mieścił około 80 i różne zakamarki. Sympatyczny widok rozpościerał się z pokładu, który jednocześnie był pasem startowym dla samolotów. Przy jednostce stały jeszcze niszczyciele dla towarzystwa: „Laffey” i „Ingham”. Generalnie tysiące ton stali połyskującej wesoło w słońcu. Ala oglądała wszystko z uznaniem, a najbardziej ze wszystkich podobała jej się łazienka dla pilotów. Taka piękna, ze stalowymi wykończeniami.
Po zwiedzeniu lotniskowca zaliczyliśmy jeszcze niemieckiego U-boota, a dokładnie okręt podwodny „Clamagore” wybudowany przez aliantów na jego wzór, który nie zdążył wejść do akcji. Wojna się skończyła. Alicja kręciła wszystkimi gałkami, regulatorami, czym się dało, wykazywała czynne zainteresowanie. Na pokładzie łodzi podwodnej urządzono mini wystawę o państwach Osi: Japonii, Niemczech i Włoszech, eksponując fakt, że amerykańce musiały tyle się męczyć i przelewać krew, zwłaszcza w walce z Japońcami i Niemcami. Bili się przecież z nimi w Afryce i Europie pod wodzą Pattona. Omówiono zbrodnie japońskie i niemieckie i to, jak źli byli faszyści. Była tam grupa około 50 amerykańskich nastolatków na wycieczce, skautów w czerwonych krawacikach. Z wypiekami na twarzy śledzili wystawę i – co naturalne, – powoli zaczęli być źli na Japończyków i Niemców i być może pałać drobną rządzą odwetu. Japończyków wokół nie było, ale byliśmy my. Ja – wysoki, niebieskooki blondyn i Ala jako blondynka też nie ułatwiała sprawy. Oboje rozmawialiśmy w obcym języku, więc musieli skonstatować, że na pewno po niemiecku. Przyglądali nam się spode łba i pokazywali nas sobie palcami. Już czułem to pytanie wiszące w powietrzu. Dopadło nas, gdy wychodziliśmy w pośpiechu z pomieszczenia:
–– Are you German ?! – Jesteście Niemcami ?! – krzyczeli,
–– Tata, spadamy, bo nam wpieprzą – uznała Alicja i tak zrobiliśmy.
Żeby zaoszczędzić na motelu, od razu pojechaliśmy do Elizabethtown pospać na naszych materacach. Wróciliśmy wszechobecną autostradą 95 północ-południe przez Florence i Lumberton. Gdy wracaliśmy, Ala kimała na tylnym siedzeniu, a ja rozmyślałem o Charlestone, czasach konfederacji i drugiej wojnie światowej. Jedno miejsce, a tyle wątków. Osobą, która doskonale łączyła obydwa etapy w amerykańskiej historii, był generał George Patton. Słynny dowódca frontowy uwielbiający atak i wojnę błyskawiczną. Jego dziadek walczył po stronie konfederatów. Sam Patton, choć urodzony w Kalifornii, czuł się związany z Konfederacją. Uwielbiał fechtunek i był mistrzem walki na broń białą. Często się wywyższał i uważał za lepszego od innych, choć z początku uznawano go nawet za kogoś zapóźnionego w rozwoju. Potem skończył West Point i stał się legendą II wojny światowej. Nigdy nie rozstawał się z hełmem i z coltem z rękojeścią z kości słoniowej. Związał się z wojskami pancernymi i dowodził czołgami już podczas I wojny światowej, kiedy to czołgi były nowym wynalazkiem. Patton uznał je za następcę kawalerii i obdarzył uwielbieniem, bo nigdy się nie cofały, lecz parły naprzód, robiąc wyłom w liniach wroga. Patton najpierw zdobywał, a potem pytał, po co. Po raz pierwszy zasłynął podczas interwencji Amerykanów w Meksyku na początku XX stulecia, kiedy wdał się w strzelaninę z bandytami na kowbojskim rancho. Trafił na pierwsze strony wszystkich amerykańskich gazet. Patton był również we wspomnianym już Forcie Bragg obok Fayetteville w Karolinie Północnej. Miał tam płomienne wystąpienie przed żołnierzami, z którymi za chwilę udawał się na wojnę podczas inwazji na Afrykę Północną. Mówił wówczas, że Amerykanie wyprują Niemcom flaki i nasmarują nimi gąsienice amerykańskich czołgów, a resztę niemieckich skurwysynów, którzy to przeżyją, potopią w morzu. Język miał niewybredny, jak zootechnik. Gdy powiesz na fermie: „proszę zrobić to, a to do czwartku”, to nie będzie zrobione. Gdy poprosisz o to samo, ale zakończysz słowami „kurwa mać”, będzie wykonane przed czasem. Jeśli kierownik klnie, to znaczy, że dana czynność jest super ważną rzeczą nie cierpiącą zwłoki. Nie można go wtedy zawieść. Na pewno podobnie myśleli wtedy żołnierze o swoim generale. W Fort Bragg do dziś wspominają, jak Patton robił podczas wojny wielkie manewry pancerne w Karolinie. Kiedy zabrakło czołgom paliwa, a ono nie nadchodziło, zniecierpliwiony nakazał tankować czołgi na stacjach benzynowych pośród cywilnych samochodów. Musiało to zabawnie wyglądać. Ale czas Pattona już minął, a my wciąż dychamy i trwamy. Kończę ten wątek, bo właśnie wjeżdżamy do Elizabethtown. Czasem myślę, że wraz z nim mógłbym wymyślić nowe metody walki. Zamiast czołgów wystarczyłoby ustawić rząd wygłodzonych macior naprzeciwko okopów i zasieków wroga. Trzeba by tylko przedrzeć się na pozycje przeciwnika i wysypać tam paszę. Mówię wam, gdyby stado dwustu pięćdziesięciu kilogramowych macior przeszarżowało przez pozycje nieprzyjaciela z mocą huraganu Katrina, nie ostałby się kamień na kamieniu. Nie mieliby żadnych szans. Tak samo ustawiając w linii maciory w rui, można by z powodzeniem osłonić swoje linie przed szarżą nieprzyjaciela. Świnie stałyby jak beton, skutecznie uniemożliwiając atak, a im więcej by je wrogowie popychali, i uderzali, tym mocniej by stały i trwały. Maciora w rui się nie ruszy, uwielbia być poszturchiwana. Gdyby puścić wodze fantazji, świnie mogłyby pracować w kontrwywiadzie, podczas przesłuchiwania jeńców wojennych. Delikwent przywiązany nago do pala i postawiony przed grupą świń, poszturchujących go w przyrodzenie, długo by nie wytrzymał i szybko wyjawił wszystkie tajne plany i szyfrogramy.
Ach te kapryśne dzieci
Wracając do Karoliny w sierpniu 2006 samolotem Lufthansy, myślałem o kilku dniach spędzonych w Polsce i o niedawnej jeszcze wizycie córki w Stanach. Przypomniała mi się pewna śmieszna sytuacja z jej udziałem podczas wczasów w Kołobrzegu. Byliśmy na turnusie emeryckim w ośrodku uniwersytetu z Poznania, Ala miała wtedy 5 lat i była jedynym dzieckiem wśród starszej klienteli ośrodka. Przebywali tam sami emerytowani docenci, profesorowie, – światli i zacni ludzi. Na stołówce jadali w ciszy i słychać było tylko szczęk ich sztućców na talerzach. Szeptem mówili do siebie: „Poproszę sól, pani profesor” i wymieniali inne uprzejmości. Na obiad podano wtedy kluski i Ala bawiła się dwoma ostatnimi na talerzu, gdy nagle jedna z nich spadła na podłogę. Dziewczynka dała nura pod stół i szurając wszystkim wokół, szukała zaginionej kluski. W międzyczasie zjadłem jej ostatnią sztukę pozostałą na talerzu, chcąc ulżyć dziecku w męce. Ale ona wygramoliła się tryumfalnie spod stołu ze zdobyczą nadzianą na widelec i spojrzała na pusty talerz. Wtedy mina jej stężała.
– Kurwa, gdzie jest moja kluska ? – rzuciła na całą salę, która zastygła w bezruchu, a grono profesorskie wlepiło swoje naukowe oczy w Alicję
– Kurwa, jedz i nie marudź – na końcu języka miałem już dla niej odpowiedź, ale w porę się w niego ugryzłem.
No, niezła rodzinka z marginesu.
Mówiłem, że zootechnik musi być gotowy na wszystko, i to się potwierdza, nie tylko zwierzęta go zaskakują. Alicja nigdy nie przeklinała, a gdy to zrobiła, naprawdę zaliczała mocne wejście. Potem w przedszkolu też wyrobiła mi niezłą opinię. Pani przedszkolanka wypytywała akurat dzieci o rodziców, także o to, co Twój tata lubi robić najbardziej ?
Alicja nie namyślała się długo i wytłumaczyła pani:
– Mój tata to tylko pije piwko i ogląda meczyki !
Zołza ! Szargała mój image. Ale faktycznie, wtedy były akurat Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej i oglądałem mecz za meczem przy łyku piwa.
Lot do Charlotte trwał ponad osiem godzin, a rozpoczął się w Monachium.
Gdy wsiadałem do samolotu, w Niemczech – po próbie odpalenia bomby w płynie – wprowadzono właśnie nowe restrykcyjne przepisy dotyczące zasad bezpieczeństwa. Zabierano kosmetyki, chemikalia, pasty do zębów, wszelkie płyny. Przy odprawie kazano ściągać buty i wyciągać pasek ze spodni. Człowiek głupio się czuł, chodząc w skarpetach po lotnisku i trzeba było uważać, żeby spodnie nie spadły mi z tyłka. Wszyscy zobaczyliby moje gacie w jodełkę.
Trzeba uważać na to, co się mówi
Ostatnio mieliśmy spotkanko w gronie najbliższej Polonii. Bez okazji, tak jakoś wyszło. Zaczął się kolejny letni weekend. Większość Polaków miała akurat wolne, oni byli już managerami ferm, więc nie musieli tak orać jak ja. Tradycyjnie mówili o świniach, firmie i personaliach. W głównym biurze była pewna Amerykanka, która po dłuższej nieobecności wróciła do biura i okazało się, że bardzo schudła, ale na amerykański sposób. Polega on na tym, że w obrębie pasu barkowego i brzucha była, owszem, owszem, chuda, ale w tyłku i udach gigantycznych rozmiarów. Takie połączenie grubego z chudym. Dziwne. Ale przedtem wszędzie była olbrzymia, jak wielu Amerykanów i nie mogła nawet swobodnie wejść do auta.
– Widziałeś, jak Cathrine chudnie w oczach ? – zapytał Piotrek innego Polaka.
– No…super – potwierdził tamten.
Niestety, przechodziłem obok i nie wykazałem się ani odrobiną dyplomacji.
– Chudnie w oczach, ale szkoda , że nie w dupie – wypaliłem automatycznie.
Od tego czasu Polacy zaczęli mnie uważać za gościa, który mówi, co myśli i jak skalpel wycina wszelkie wrzody przykryte pudrem. Zaczęli nawet przychodzić do mnie po porady i ocenę jakiejś sytuacji, żebym bez owijania w bawełnę ostro powiedział co i jak.
A ja dyplomację mam we krwi od dziecka. Miałem może kilka lat, gdy wraz z bratem Pawłem bawiłem się w pokoju pod stołem, a mama szykowała go do wizyty gości. Powiedziała, że przyjdą goście, ale nie mówiła kto. Dla nas, maluchów, to było wielkie wydarzenie. Cieszyliśmy się, że coś będzie się działo i ładnie ubrani czekaliśmy w podnieceniu na chwilę, kiedy nieznany nam przybysz zadzwoni do drzwi. Jak się potem okazało, byli to wymagający goście: – ciotki w podeszłym wieku, jedna wdowa, a druga stara panna. Obydwie bardzo zwracały uwagę na tak zwaną etykietę. Zanim usiadły, lustrowały porządek w mieszkaniu, patrzyły na obrus, oglądały, jak zastawiony jest stół, czy naczynia i firany są czyste, zwracały uwagę, jak ubrali się gospodarze. Gdy wreszcie zamierzały rozgościć się na dobre, mama zawołała nas: „chłopcy, chodźcie się przywitać”. Wtedy wraz z bratem unieśliśmy poły obrusa i spod stołu taksowaliśmy przybyłe panie.
– Patrz, znowu te dwie stare dupy przyszły – wypaliłem do brata zdegustowany i rozczarowany sytuacją.
Ciotki stanęły jak wryte i wizyta zmierzała ku końcowi, zanim się rozpoczęła. Ale jedna z ciotek umiała znaleźć się w sytuacji.
– To jedyny człowiek, który nam w życiu prawdę powiedział – zażartowała i jakoś rozładowała napięcie.
Żegnaj Nowy Jorku
W metrze Alicji trafiła się ciekawa pasażerka, która przysiadła się do niej i przez 30 minut gadała bez przerwy, gestykulowała, coś tam piszczała, to podnosiła głos, to znowu ściszała. Pozostali podróżni już dawno się od niej odsunęli i poszli w inny kąt wagonu metra. Ala niewzruszenie wpatrywała się w rozmówczynię, a nawet jej przytakiwała głową, co tylko kobietę podniecało i nakręcało.
– Czego chciała ? – zapytała, gdy wysiadaliśmy.
– Wygadać się. W niecenzuralny sposób wyraziła to, co myśli o swoim kraju, prezydencie i politykach, a także wszelkich problemach świata i swoich własnych – wyjaśniłem.
Kobieta była wyraźnie zadowolona i odprężona, że się wygadała. Dotychczas nikt nie chciał jej słuchać, aż wreszcie trafił się partner. Może dzięki temu nie rzuciła się pod koła następnego pociągu ? Kto wie ?! Dobrze też, że pasażerka nie znała polskiego, bo niechybnie przejęłaby młodzieżowe wyrażenia od Alicji, a to czasem może spowodować niechciane kłopoty. Rok temu Alicja nafaszerowała swoją prababcię nowoczesnym słownictwem wyniesionym ze szkoły. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Pewnego razu, sędziwa kobiecina siedziała w wiejskim kościele, wysłuchując wielkopostnego kazania księdza wraz z innymi wiernymi podczas niedzielnej mszy. Po zakończeniu mowy, prababcia nachyliła się do swojego syna siedzącego obok i szeptem, który słyszeli wszyscy razem z księdzem, stwierdziła:
– Marian, szału nie było, tyłka nie urywa !
I zadowolona siedziała dalej, nie zdając sobie sprawy z tego, że usłyszeli ją wszyscy. Mam nadzieję, że kobiecina nie grzeszyła zbyt dużo, bo jej wizyta u spowiedzi mogłaby okazać się trudna.
Na lotnisku założyłem czystą murzyńską koszulkę i zjedliśmy ostatniego fast fooda, a potem ruszyliśmy do odprawy. Samolot Lufthansy wystartował z godzinnym opóźnieniem, bo tak jak w Chicago staliśmy na huczących silnikach w kolejce do startu. Byliśmy na 22. pozycji, jak wyliczyłem z miejsca przy oknie. W pewnym momencie wśród tych wszystkich wielkich maszyn znalazła się jakaś malutka awionetka. Gdy przyszła jej kolej do startu, z animuszem podjechała na początek pasa i rozhulała swoje silniki. Już, już witała się z gąską, a tu…dupa. Wyglądało to tak, jakby ktoś z wieży zauważył nagle niechcianego maluszka wśród gigantów i krzyknął do niego przez radio: „Ty, mały, spierdalaj stamtąd i nie blokuj pasa”. Samolocik natychmiast zjechał na bok, a przecież biedak się tyle naczekał. Zza niego wyskoczyły olbrzymie boeingi, które tylko na to czekały i z hukiem wzniosły się w powietrze. Duży może więcej. Zawsze i wszędzie. Startowaliśmy po 21, więc zapamiętam wspaniałą panoramę Manhattanu na tle zachodzącego słońca. Jak będę odwalał kitę, to sobie o tym przypomnę. Wspaniały był również widok z okna samolotu na morze, a raczej ocean świateł kolejnych dzielnic i przedmieść Nowego Jorku szykującego się do kolejnej ruchliwej nocy.
A teraz chwila przerwy. Obejrzyj amerykańską grupę Bon Jovi na tle Manhattanu w Nowym Jorku, a potem czytaj dalej.
Uzdrawiam zwierzęta
Od kilku dni Men in Black męczyli się z leczeniem świń, a konkretnie loszek reprodukcyjnych, w sektorze krycia macior. W jednym kojcu przebywało pięć loszek, które od 3-4 dni nie jadły i leżały blade na podłodze, nie wstając nawet podczas wejścia opiekuna do klatki. Murzyni wstrzyknęli w te świnie wszystkie leki, jakie tylko znali i jakie były dostępne na fermie. Gdyby mieli Amol, też by go wlali do świńskich gardzieli. Wszystkie kuracje przeszły bez powodzenia.
– Zawołajcie Petera, niech coś poradzi – zaproponował Erwin.
– No tak, niedawno zdał certyfikat i podobno wykazał się leczeniem chorej lochy – dodał Derrik.
– Dawać go tu – rzucił Eugene albo Morgan Freeman w roli Eugene’a.
– Bring Peter !
I tak zrobili. Przyszedłem i wysłuchałem problemu, potem powiedziałem im, że zajmę się tym, ale później. Kurcze, a co ja mogę teraz wykombinować, skoro wszystkie środki już zaordynowali ? No nic, nie przerażajmy się na zapas. Wszedłem sobie do kojca i pochodziłem w nim dookoła, dotknąłem tego i owego i – eureka ! Po chwili wyszedłem, jak gdyby nigdy nic pogwizdując sobie pod nosem.
– I co ? – zapytał Jerry. Pete, you know what is going on ? – Wiesz, co się dzieje ?
– Yes, my friend – odpowiedziałem z mądrą miną. Nic nie róbcie, jutro będzie poprawa i loszki wstaną.
Popatrzeli na mnie z idiotycznym uśmieszkiem niedowierzania. Co on gada ? Znachor jakiś czy co ? Leczy dotykiem ? Ale nic, i tak nie mieli innego pomysłu. Nazajutrz wszystkie loszki brykały po kojcu i jadły chętnie paszę. Były cudownie uleczone.
– Jak to zrobiłeś ? – zachodzili w głowę. Mmm…- mruczeli z uznaniem. Master !
Ale im nie powiedziałem, a to, jak pomogłem zwierzętom, pozostało dla nich niewyjaśnioną tajemnicą.
– Barany, osiołki boże – pomyślałem. „Na drugi raz po prostu sprawdzajcie, czy działa poidło z wodą” Świnia, jak nie pije, zwłaszcza od kilku dni, to również nie je, a potem dogorywa. Poidło zatkało się i tylko dwie – trzy kropelki wylatywały ze smoczka na zewnątrz, a to było zbyt mało. Wystarczyło je przeczyścić i już, zwierzęta napiły się i od razu nabrały chęci do życia bez żadnych leków.
Święto Dziękczynienia
23 listopada będzie Święto Dziękczynienia i każdy pracownik dostanie od firmy wielkiego indyka do upieczenia. Ciekawe, co z nim zrobię i ile dni będę go jadł ? Jest wielki, zajmie całą zamrażarkę. Trzeba go potem rozmrażać przez trzy dni i przez kolejne trzy dni namaczać w wodzie z solą przed pieczeniem. A Święto Dziękczynienia zostało ustanowione na pamiątkę przybycia do Ameryki pierwszych kolonistów, którzy przeżyli dzięki Indianom. Odsyłam do podróży po Wirginii. Indianie nauczyli białych polować na indyki i dzięki temu przybysze przeżyli zimę. Potem wszyscy polowali na co się da, na różnych przedstawicieli fauny, i zrobili sobie dziękczynną imprezkę z Indianami, popili indiańskiej wódeczki i tak już zostało do dziś. To znaczy: imprezki i ewentualnie wódeczka, bo biali później zapomnieli o wdzięczności i wybili Indian. Nie zwalajmy jednak wszystkiego na Amerykanów, bo to my, Europejczycy, pod flagami poszczególnych państw, jak Hiszpania, Francja, Anglia, Portugalia, mordowaliśmy Indian na potęgę i łupiliśmy, co się dało. Dopiero gdy imigranci stopili się w amerykańskim tyglu w jedność, zwaliliśmy wszystko na nich, a przecież wśród imigrantów byli przedstawiciele prawie całej Europy. W każdym razie pozostał z tego wszystkiego indyk jako symbol przetrwania. Co ciekawe, jego cena spada tym bardziej, im bliżej są święta i im bardziej wzrasta popyt na indycze mięso. Żeby każdy mógł sobie kupić i pojeść. Święto Dziękczynienia obchodzi się w każdy czwarty czwartek listopada i nie jest uroczystością religijną, ale ma charakter rodzinno-tradycyjny. Dlatego wspólnie obchodzą je wszyscy w Stanach: chrześcijanie, Żydzi i muzułmanie. Potem mają wolny piątek i długi weekend gotowy. Takie weekendy są rzadkością w USA, tyle wolnego naraz. Ale nie dla nas, my musimy znów macać świnie.
Naprawiamy wielką rurę
Zepsuła się plastikowa rura z wodą na fermie.. Główna arteria wodna biegnąca pod stropem budynku i przesyłająca wodę do poszczególnych kojców. Wiadomo, że świnia musi pić. Jak nie pije, to nie je, nie je, to nie żyje. Taka prawidłowość. Wszelkie naprawy powinno robić się własnymi siłami na fermie, a jeśli się nie da, wtedy wzywać ekipę remontową z zewnątrz. Jednak koszty napraw obciążają wówczas budżet fermy. Rura przymocowana jest do stropu metalowymi uchwytami, ale kilka z nich się urwało. Wtedy rura pod ciężarem wody zaczęła się uginać, aż wreszcie nie wytrzymała jej naporu i pękła.
– My to naprawimy – stwierdził Robert.
Nikt nie będzie potem mówił, że Robert nie potrafi nic naprawić.
Nakazał, by iść za nim do budynku z pękniętą rurą. Wziął plastikowe złączki, mufki czy co tam potrzeba, kleje i różne duperele. Kazał nam wejść na drabiny i rękoma podtrzymywać dwa kawałki rury, ciężkiej jak jasna cholera. Ręce mieliśmy uniesione ku górze i bolały nas niemiłosiernie, a Robert kleił sobie rury, jakąś złączkę usiłował tam wmontować, coś nieźle kombinował. Robił przy tym zabawne miny i drapał się po tyłku. Czas płynął…Inna robota leżała odłogiem, a rura wciąż nie działała.
– Boss, może wezwiemy maintenance guy ? – czyli fachowca od tej roboty – powiedział nieśmiało Derrik, obserwując poczynania szefa.
– Nie będziemy mu za to płacić – obruszył się Carter, za taki drobiazg. Żeby potem mówił, że Lisbon nie umie nic załatwić.
Po dwóch godzinach ślęczenia nad kwestią pękniętej rury udało się skleić dwa kawałki ze sobą. Wreszcie można było puścić wodę i dać wytchnienie omdlałym rękom.
Robert stał zadowolony pod rurą, a Derrik puścił wodę. Ciecz z impetem wleciała do rury, zabulgotała, zapiszczała w niej, a ciśnienie momentalnie rozsadziło misterną robotę Cartera. Mieszanina wodoru i tlenu miała kompletnie w tyłku wysiłki naszego managera, który chciał wytyczyć jej drogę, jaką uznał za stosowną. Woda zaczęła sikać na wszystkie strony szerokimi strumieniami, a rura rozwaliła się na dobre. Pod wpływem uderzenia ciśnienia urwała się zupełnie i rozerwała, a jej kawałki spadły Robertowi na głowę. Teraz to już nie była pęknięta rura, po prostu w ogóle nie było żadnej rury. Koronkowa robota.
– Co teraz, Boss ? – ciekawie zagadnął Derrik,
– Teraz to wezwiemy fachowca, teraz mamy powód – machnął ręką Robert,
Nie mógł tak od razu ? Trzeba zawsze mierzyć siły na zamiary.
Stepy Missouri
Wokół widać dziesiątki dachów wielkich świńskich ferm (nawet po 8 tysięcy loch). To filia American Company. W nocy słychać i widać polujące stada kojotów, które zawodzą niemiłosiernie. Do tego latają skunksy, oposy, szopy pracze. Potrafią przekopać się do garażu i narobić szkód. Nie radzę wam przejechać skunksa, bo wtedy samochód będzie do wymiany albo długotrwałego wietrzenia. Oposy z kolei to oszuści i symulanci. Gdy dostanie taki w łeb łopatą w piwnicy, udaje nieżywego, ale wystarczy chwila naszej nieuwagi i już go nie ma. Nagle zmartwychwstał. Teren jest płaski i widać ogromną przestrzeń, nie to co w Karolinie, gdzie w sumie co kawałek stoi jakaś chata lub rozpadający się trailer. Poza bydłem hodują kozy i owce mięsne, widać duże stada pasące się wokół, nawet lamy – bo podobno atakują i przepędzają kojoty. Widziałem też kilka bizonów i wielbłądów. Oczywiście wszyscy mają konie, muły, osły. Marcin ma samych kumpli starych dziadków, którzy jeżdżą sobie na mułach po bezdrożach i są szczęśliwi. W dupie mają problemy tego świata. Ich czerstwe i poorane zmarszczkami twarze są zadowolone z surowego życia pełnego ruchu i pracy. Po południu popijają sobie brandy i pitraszą jakieś upolowane mięsko. Marcin gada z każdym ziomem (redneckiem) po pół godziny w ich narzeczu, więc przejazd przez bezdroża trwa dość długo. Dłużej niż przez zatłoczone dzielnice Kansas City.
– O czym wy tak gadacie ? – zapytałem go raz, gdy napotkał już trzeciego dziadka i odbył z nim zwyczajową rozmowę towarzyską.
– O życiu – odpowiedział Marcin. Ten akurat mówił, że zmarł właśnie nasz wspólny znajomy, liczył sobie 96 lat. Umarł tak wcześnie, bo źle się prowadził na starość i nie dbał o tężyznę kowboja – tak stwierdził redneck.
Prowadzę rekrutację
Zaczęło nam brakować rąk do pracy. Głównie z winy porodówek, bo stamtąd poodchodzili ludzie. Jedna Murzynka urodziła dziecko i miała trzy miesiące macierzyńskiego, a dwóch gostków zwolniło się. Poszli do Wilmington budować jachty w małej prywatnej stoczni. Nie chciałbym nimi pływać, jeśli budowali te jachty tak ochoczo, jak pracowali na fermie. Trzeba było pomagać porodówkom siłami departamentu rozrodu. Pracowaliśmy dłużej każdego dnia. Murzyni cieszyli się, że mają więcej godzin, ale bez przesady. O 15:00 chcieli już jechać home. Carter stwierdził, że trzeba zatrudnić pilnie nowych ludzi i dał wytyczne do działu HR. Ten spłodził jakieś ogłoszenia i zaczęli napływać chętni. Przyjęło się, że każdy z nich ma prawo wejść na fermę i obejrzeć sobie wszystko, zanim podejmie decyzję o rozpoczęciu u nas pracy. Z tego powodu trzeba było organizować indywidualne wycieczki po fermie i oprowadzać kandydatów. Oczywiście Carter scedował to zadanie na mnie. On nie miał czasu, bo siedział w biurze. Poza tym wyglądał na chorego, znów miał czerwone oczy i zamykał się w ciemnych pomieszczeniach, żeby nie dopadło go ostre słońce Karoliny.
– Peter, będziesz wdrażał i oprowadzał nowych. Jutro o 10.30 masz pierwszego klienta.
– Oki, Boss.
– Tylko obchodź się z nim łagodnie, żeby się nie spłoszył. Potrzebujemy ludzi – przypomniał,
O 10:20 przyszedł starszy Murzyn i zaraz po wyjściu spod prysznica wyraził ogromne zdziwienie, że musiał poddać się procedurze kąpieli przed wejściem na fermę.
– To wy się specjalnie kąpiecie i myjecie włosy szamponem, żeby potem wejść w takie gówna ? – pytał z niedowierzaniem.
No jakiś sens w tym jest, gdyby pominąć ochronę przed bakteriami i bioasekurację. Ale bakterii on na pewno nie widział na oczy, a ja też tylko dwa, trzy razy na mikrobiologii. Ale taka procedura i co, człowieku, zrobisz ?
Tak jak sądziłem, kandydat na nowego pracownika nic nie wiedział o świniach. Nie rozróżniał knura od lochy i dziwił się, że w ogóle istnieje inseminacja. Takich najlepiej szybko zniechęcić, bo i tak potem będzie trzeba za nich robić. A gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. W końcu i tak nagle zrezygnuje i zniknie, wcześniej blokując tylko etat na pewien czas. Dlatego od razu wziąłem go na porodówki, gdzie widział rodzące maciory i wylatujące łożyska. Mówiłem, że musi wsadzać rękę do środka macicy i wyciągać prosięta, gdy się zablokują. Od razu rzuciłem mu na klatę martwy i niewykształcony płód, pokazałem kastrację prosiąt, obcinanie ogonków, a potem zdechłą i napuchniętą świnię. Mówiłem, że będzie musiał ją wyciągać rękoma, pokazałem spienionego knura i powiedziałem, że może go pogryźć, że maciora może zwalić go z nóg i podeptać. Już robił się blady, a potem jeszcze zobaczył wokół gówna i sikające maciory, przecinanie ropnia na szyi i tryskającą ropę… i miał dość po 35 minutach. Poszedł do biura i chciał iść do toalety. A tam w kiblu były niespuszczone skrzepy krwi i cały sedes był nią umazany. Rano pobierałem maciorom krew i potem nad muszlą klozetową zlewałem osocze do badań, wyrzucając skrzepy. Nie zdążył zapytać, co tam się działo. Czy to ktoś się ciął, czy Murzynki miały okres ? Wypadł szybko do szatni, gdzie nadział się na Cartera, który grzebał w rzeczach. Manager uśmiechnął się od ucha do ucha. Usiłował być miły dla nowego i już miał zapytać, jakie ma wrażenia z wizyty na fermie. Robert wyglądał wtedy jak lump albo rasowy zabijaka, nieogolony, miał czerwone oczy od trawiącej go infekcji i wyraźnie rozbite czoło z widocznym szwem i pięknym siniakiem rozlewającym się po skroni.
– Kto to, u diabła, jest ? – krzyknął jeszcze do mnie kandydat.
– Manager, twój szef – odkrzyknąłem mu,
– Już mnie tu nie ma – skonstatował niedoszły hodowca trzody.
Wiał tak szybko, jak mógł, nawet się nie wykąpał. Dobrze, że chociaż rzeczy oddał. No i jednego mieliśmy z głowy.
Potem było jeszcze kilku innych i kończyli podobnie. Było nawet dwóch, którzy próbnie rozpoczęli pracę, ale i tak zrezygnowali. Jeden z nich już pierwszego dnia. Uciekł, pozostawiając nam w spadku śniadanie. Erwin i Derrik zjedli je, bo nie może się zmarnować. Carter zainteresował się tematem i zapytał mnie:
– Pete, dlaczego nie masz efektów w rekrutacji nowych ludzi ? Co ty z nimi robisz ? Jak tylko weźmiesz ich na obchód, to zaraz rezygnują – martwił się. A nawet już nikt nowy się nie zgłasza ! Nie możesz ich straszyć – pouczył.
– To szef musi się zamknąć w biurze i nie wychodzić z takim wyglądem – miałem już to na końcu języka, ale w porę się w niego ugryzłem.
Od tej chwili sam przejął inicjatywę i osobiście zaczął oprowadzać ludzi. Już nawet całkiem wydobrzał. Antybiotyki pomogły i oczy wróciły do normy. Zdjęli mu szwy, a siniak wyblakł. Ranę odniósł, gdy koniecznie chciał nam pokazać, jak łapać knura na poskrom. Jest to taka metalowa pętla, którą wkłada się do paszczy i zaciska na górnej szczęce. Drut zahacza się o wystające kły i zwierzę zostaje złapane. Za pętlą jest sztywna metalowa rura, a na jej końcu rączka do trzymania. Knur tylko raz rzucił głową, gdy Carter klęknął przy nim, bo uparł się, żeby pokazać nam miejsce wkłucia igły przy pobieraniu zwierzęciu krwi. Manager dostał cios metalową rurą w łeb i zobaczył wszystkie gwiazdy. Miał pokaz astronomii gratis. Metalowy osprzęt rozciął mu skórę i zerwał ją z części głowy. Było szycie, wycie – „jak boli !” – i wyjazd do Elizabethtown do szpitala. Ale wrócił już następnego dnia zadowolony i rześki, jakby nic się nie stało.
Łaził więc z kandydatami całymi godzinami i starał się oszczędzić im drastycznych momentów, gadał z nimi i gadał, aż w końcu przyjął jednego chętnego. Ten uciekł na drugi dzień i dodatkowo zapieprzył kombinezon roboczy, bo go w ogóle nie zdjął. Zabrał też sobie ręcznik na pamiątkę.
Loszki w natarciu
Od trzech dni Carter pracował nad jakimiś zestawieniami i grafikami. Nie byłem wtajemniczony, co ta za sekretna praca, ale niechybnie miała związek z telefonem od supervisora Piotra, który kazał przygotować sobie pewne dane z fermy, więc Robert męczył się, robiąc różne tabelki. Ostrzegał mnie nawet, żebym niczego nie ruszał i nie dotykał. Zrobił tak, bo często wyrzucałem mu jego pomięte karteluszki z ważnymi zapiskami, które rozrzucał wszędzie dookoła, tak jak reszta ekipy. Nie znosiłem bałaganu i wszystko, co walało się po stołach i półkach, po prostu wyrzucałem do śmieci. Niech nauczą się porządku. Robert był na mnie zły, bo jednego dnia wyrzuciłem mu kartkę z rozliczeniami, jakie spisywał na potrzeby swojej byłej żony. Dzwoniła właśnie niedawno i tonem nie znoszącym sprzeciwu kazała Robertowi dokonać pewnych przeliczeń, a w trakcie tej roboty jego czarna skóra na twarzy zrobiła się purpurowa, tak gul mu skakał. Nie wiem, o co chodziło, może miał dołożyć się do remontu jej domu ? W każdym razie zrobił to i czekał na jej telefon. W międzyczasie wyszedł do budynków, a kartki jak zwykle porozrzucał w nieładzie. Wylądowały w śmietniku. Pięć minut później zadzwoniła.
– Peter ! – wrzasnął Robert po zakończonej rozmowie. Następnym razem przyślę tę pyskatą babę wprost do ciebie ! Może ty udzielisz jej stosownych wyjaśnień ? Jak ci się to podoba ?
– A jaki ma tyłek ? – chciałem spytać, ale się powstrzymałem. Bo mocna w gębie jest, ale co dalej ?
Ale wróćmy do zestawień dla naszego szefa. Gdy wreszcie był gotów i nadszedł dzień wizyty Piotra na fermie, Robert nakazał mycie pryszniców, podłogi w szatni i w biurze, ale tak po polsku, czyli naprawdę wszystko było czyściutkie. Żeby Piotr poczuł się milutko od razu po wejściu.
Było zaraz po lunchu, podłoga w biurze jeszcze mokra od mycia, a faceci w czerni (men in black) przeganiali loszki reprodukcyjne z budynku, gdzie przechodzą adaptację, do budynku rozrodu. Loszki w wadze około 120-130 kilogramów przeszły już liczne szczepienia i teraz wędrowały do macior, żeby przejąć od nich mikroby i zaaklimatyzować się do warunków na rozrodzie. Fermę stanowiły budynki ułożone szeregowo i połączone dwoma korytarzami biegnącymi wzdłuż całej fermy. Budynek loszek był pierwszy, zaraz przy biurze. W przeganianiu brali udział wszyscy chłopcy: Derrik, Eugene, Jerry i nawet Erwin, który miał to robić bardzo powoli. Każdy brał po 10 loszek i gonił je z boardem do kojca na rozrodzie. Ale wcześniej musieli je wygonić z dotychczasowych kojców, co wcale nie było łatwe. Ja byłem na rozrodzie i przyjmowałem loszki, czyli wpuszczałem je do klatek i zamykałem drzwiczki. Każdy z chłopaków zrobił po dwa kursy i wszystko szło w miarę sprawnie. W końcowej partii jako ostatni szedł Erwin. Gdy Eugene, Jerry i Derrik dawno już dotarli i wpędzili swoje loszki, jego nie było i nie było.
– Chyba miał heart attack – powiedzieli chłopcy, czyli że z pewnością miał atak serca. I uśmiali się od ucha do ucha.
Poszedłem zobaczyć, co tam się, kurna, dzieje.
Zobaczyłem sodomę i gomorę lub totalny burdel na kółkach. Erwin wypuścił wszystkie loszki. Chyba się przy tym bardzo zasapał i ciśnienie poszło mu w górę. Ukucnął i oparł się plecami o pręty klatek . Wybałuszył oczy i rozdziawionymi ustami łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody. Właśnie czekał, aż nadejdzie koniec, wylew albo zawał serca. Loszki robiły, co chciały, wyleciały z budynku na korytarz, a tam ktoś przestawił bramki, którymi steruje się ruchem na fermie. To Sheryll szła do biura napić się wody, zamknęła bramkę, a tym samym drogę na pozostałe chlewnie, i otworzyła na oścież drzwi do biura. Loszki namyślały się tylko chwilę. Obwąchały teren i wparowały do biura, bo innej drogi i tak nie miały. Mogły jedynie wrócić do dogorywającego Erwina, ale nie chciały. Młode maciorki biegały sobie po biurze, ślizgając się na jeszcze mokrej podłodze i przewracając się. Kurcze, cztery nogi mają, a takie niestabilne. Poprzewracały krzesła, przestawiły stół i wpierniczały wszystko, co zdołały wziąć do ryjów. Świnia niczemu nie przepuści, wszystko musi przeżuć w przepastnej paszczy. Sheryll darła się na nie, coś tam słyszałem fuck i fuck… a świnki właśnie mieliły w ryjach mopa do podłogi, miotełkę, ręczniki, jakieś nylonowe rękawiczki i – o zgrozo ! – grafiki Cartera, które musiał zostawić gdzieś nisko w ich zasięgu. Poza tym jadły liczne druki znajdujące się na półkach w szafce stojącej w rogu pomieszczenia, chrumkając i śliniąc się z ogromnego zadowolenia. Druki, jakie używamy w produkcji w budynkach. Oczywiście sikały i srały na czyściutką podłogę. Dobrze, że Erwin tego nie widział, bo niechybnie odwaliłby kitę.
Na to wszystko z toalety wyszedł Carter, pewnie też sikał albo palił tam ćmika. Nie mógł nie zauważyć tego kwiku i jazgotu, popatrzył na powstałe pobojowisko i zszarzał mimo czarnej skóry. Wskazał na mnie palcem i szukał odpowiednich słów.
– Eee… – usiłowałem coś wydukać.
– Peter, you drive me crazy ! – doprowadzasz mnie do szału, a raczej do rozpaczy – krzyknął wreszcie.
Ciekawe, czy Robert miał kopie ? Ale gdyby nie miał, to udało mi się wyrwać kawałek kartki z ryja świni. Może uda się coś odtworzyć ? Jednak Robert spiorunował mnie wzrokiem i zatrzasnął się w swoim kantorku.
Z drugiej strony mógłbym na takich świniach zrobić niezły biznes. Kupiłbym sobie 20 takich świniaków i założył firmę utylizującą dokumenty. Świnie jako niszczarki dokumentów. Już sobie wyobrażam jak w mgnieniu oka unicestwiają PIT-y, dokumenty bankowe, akta sądowe, stare rachunki, wszystko ! Mogłyby też trupy utylizować, ale niestety, pozostaną kości. Morderstwa doskonałego nie będzie. Byłyby też przydatne do remontów zniszczonych dróg i autostrad, bo swoim ryjem rozkruszą każdą skorupę i warstwę asfaltu lub betonu.
Zachodnie wybrzeże…
I pomyśleć, że zapadła wiocha, jaką kiedyś było San Francisco, tak rozwinęła się dzięki naporowi poszukiwaczy złota. Podczas II wojny światowej stąd operowała flota walcząca na Pacyfiku przeciwko Japonii. Skręcamy na północ i przedostajemy się na równoległą do naszej ulicę Market Street i prostopadłą do niej Van Ness Avenue pniemy się w górę. Mijamy Brodway Street i z lewej strony mamy Lombard Street. To już punkt wyjściowy do słynnego na cały świat mostu Golden Gate przerzuconego nad cieśniną o tej samej nazwie na północy San Francisco. Przejeżdżają nim cztery miliony aut miesięcznie ! Ogromny wspaniały most mieni się złotem w promieniach słońca, a z rana jest pogrążony we mgle, aż po sam czubek. Wystają tylko wierzchołki jego pionowych podpór. Przejechaliśmy przez most w obie strony i choć nie było już mgły, w której kierowcy muszą się czuć, jakby podróżowali w chmurach, to widoki z mostu na zatokę, miasto i Ocean Spokojny po zachodniej stronie zaparły nam dech w piersiach. Jednak czas naglił i 19 Aleją zjechaliśmy w dół, na południe miasta. Tam na rozwidleniu dróg: 280 Junipero Sierra Freeway prowadzącej do San Jose i jedynki Pacific Coast Highway, wybraliśmy tę drugą i pomknęliśmy po zachodniej krawędzi aglomeracji na południe. Droga nr 1 doprowadziła nas do Los Angeles, a wiodła przez Santa Cruz, Monterey i Santa Barbara wzdłuż oceanicznego wybrzeża po jego skalistej skarpie. Po drodze można z bliska podziwiać sea lions, czyli lwy morskie, wylegujące się na plażach. Och, jakbyśmy chcieli uwalić się obok nich, i żeby ci wszyscy turyści i wolontariusze pilnujący zwierząt miziali nas za uszkiem. Tuż przed kolejnym miastem postanowiliśmy zanocować niedaleko. Rano mieliśmy LA na wyciągnięcie ręki, a kiedyś Hiszpanie mieli je dosłownie w swoich rękach. Miasto nazwali Matka Boża Królowa Aniołów, a z czasem pozostało Miasto Aniołów. Po panowaniu Hiszpanów w 1821 roku miasto przeszło na własność południowego sąsiada USA, gdyż Meksyk po wywalczeniu niepodległości, odzyskiwał liczne tereny od Hiszpanii. Los Angeles spotkał taki sam los jak San Francisco, – po czasowym władaniu Meksykanów odbili je Amerykanie w ramach wojny meksykańsko-amerykańskiej 1846-1848 i tak pozostało już do dziś.
Do Los Angeles wpadamy przez Santa Monica i Beverly Hills Drogą nr 2 zwaną Santa Monica Boulevard w temperaturze 40 stopni Celsjusza, choć raczej powinienem napisać, że grzęźniemy w strasznym korku wśród otaczających nas przebogatych rezydencji i posiadłości. Kupię sobie kiedyś jedną, gdy sprzedam miliony egzemplarzy tej książki. Po drodze zatrzymujemy się na trzygodzinny popas na miejskiej plaży nad oceanem. I tak dane nam było wykąpać się w Pacyfiku i tym samym zaliczyć oba oceany dobijające do wybrzeży USA. Pomimo rozpoczynającego się lata na plaży nie było zbyt dużo plażowiczów, a woda była strasznie zimna, jakby się zgadali z tymi z naszego hotelu w Las Vegas. Igiełki zimna szczypały i kłuły moją zjaraną słońcem i ogorzałą od wiatrów skórę. Wytrzymałem w wodzie jednak jakieś 15 minut po czym opalałem się w słońcu. Tak jak nad Atlantykiem i na Florydzie, także i tutaj występowałem w moich słynnych kusych gaciach kąpielowych wabiących Amerykanki na plaży. Tutaj stwierdziłem, że nie wszystkie Amerykanki mają grube tyłki, że niektóre wręcz przeciwnie, szprychy jak diaski. Gdyby miały jeszcze świńskie fermy na własność, byłyby warte grzechu. Od razu przypomniała mi się Polska, w której faceci idąc obok swoich towarzyszek w miejscu publicznym często trzymają je za tyłek, jakby pokazywali pozostałym samcom dookoła „nie rusz mojego kawałka mięsa”. Idzie sobie taki Man i maca dziewczynę po tyłku, ale dziwi mnie to, że tym niewiastom się to podoba. Tym bardziej im brzydszy facet, który ją maca po pośladkach. Dziwna zależność. Potem przebijaliśmy się dwie godziny w kierunku wzgórza Hollywood z takim samym wielkim napisem na jego zboczu. Godne zrobienia dwóch fotografii i niczego więcej. Trzy fotki to już za dużo, wierzcie mi. Odwiedzamy Hollywood Boulevard i docieramy do pałacu Kodak Theatre, w którym co roku przyznaje się Oscary – nagrody przemysłu filmowego – oraz przechadzamy się po Alei Gwiazd z odciskami dłoni sławnych aktorów w chodniku. Znalazłem mnóstwo znanych mi nazwisk, ale usiadłem i sfotografowałem się z odciskiem dłoni Arnolda S. z jego mottem: „I will be back” ! Bardzo prorocze. Potem Hollywood Freeway – większą arterią – zjechaliśmy do downtown, czyli do centrum miasta, ale właściwie go nie było, bo Miasto Aniołów ma kilkanaście przedmieści bez wyraźnego centrum. Nic ciekawego, nie warto nawet było gasić silnika w samochodzie. Ale skoro już to zrobiliśmy, każdy poszedł w swoją stronę i przez 3 godziny robił, co chciał. Czas wolny. My z Marcinem poszliśmy na deptak – Brodway Avenue – i zjedliśmy sobie obiadek w restauracji. Potem włóczyliśmy się po kolorowych ulicach odchodzących od deptaku i ponumerowanych od czwartej do ósmej ulicy, słuchając miejscowych grajków. Wspomnę jeszcze przelotowe drogi miejskie w Los Angeles, które mają po 6 pasów w każdym kierunku ruchu, a i tak zawalone są milionami samochodów.
Nie dziwota, wszak LA wraz z pobliskim San Diego tworzą aglomerację liczącą sobie 20 milionów ludzi myjących się i sikających codziennie w swoich mieszkaniach. Ileż wody oni zużywają i ścieków produkują ? Macie pojęcie ? Ja nie mam żadnego.
Na szczęście jeden z pasów, najbardziej skrajny po lewej stronie przeznaczony jest wyłącznie dla aut mających wewnątrz trzech i więcej podróżnych. Idealny wprost dla nas, więc piątką grzaliśmy nim naprzód, gdy inni stali w korkach i modlili się, żeby nie wysiadła im klimatyzacja. Tak miasto zachęca do tego, żeby nie jeździć indywidualnie pojazdami, ale grupować się i zmniejszać korki. I o dziwo, kierowcy się do tego stosują i faktycznie nie wpieprzają się na lewy pas, gdy jadą sami lub z jednym pasażerem. W Polsce byłoby to nie do zrealizowania. Inna sprawa, że mandat za takie wykroczenie jest horrendalny. Wreszcie odżyłem jako kierowca po sennej jeździe w Karolinie i potem gnając autostradami przez bezdroża, uznawałem tylko gaz i hamulec, doprowadzając do szału naszego safety managera – Marcina, który zawsze dbał, abyśmy zapinali pasy i przestrzegali limitów prędkości. Podczas jazdy lepiej nie otwierać okna, nie tylko ze względu na upał i ledwo dyszącą klimatyzację w środku, ale przede wszystkim z powodu wiszącego w powietrzu smogu. Miasto ma z nim problem od zawsze, a kłopot potęgują rzadkie i małe opady deszczu i brak ruchu powietrza ze względu na pobliskie masywy górskie.
Gdy wjechaliśmy na ten specjalny pas ruchu, trudno było z niego nagle zjechać z powodu mnóstwa aut po naszej prawej stronie. Sunęły z dużą prędkością zderzak w zderzak, więc do takiego manewru trzeba było wypracować sobie jakąś lukę i po prostu się wepchnąć. Jechaliśmy więc tak szybko, jak pozwalał nam na to speed limit plus 10 mil więcej. Za nami podążał jakiś nerwus w sportowym aucie i pewnie chciałby nas wyprzedzić, ale nie było takiej możliwości. Nie wiedzieć czemu, raz po raz trąbił na nas. Debil, miał tablice ze stanu Michigan z północnej części USA, więc pewnie kierowca i jego dwóch kompanów mieszkali gdzieś w okolicach Detroit lub Chicago. Cholera, pewnie to byli jacyś Polacy i prowadzili ze znaną wszystkim nonszalancją i wigorem. Czuli się jak w kraju. W naszym aucie mieliśmy trzy rzędy siedzeń i każdy z pasażerów miał swoje okno. Gdy goście zatrąbili na nas po raz kolejny, siedząc nam na tyłku, szyby w naszych pięciu bocznych oknach opuściły się i w jednakowym czasie pięć rąk – trzy z lewej i dwie z prawej strony – wystawiliśmy na zewnątrz, a pięć środkowych palców naszych dłoni, uniesionych w jednej chwili ku górze skutecznie ostudziło zapał naszych prześladowców. I mieliśmy spokój, bo pewnie zauważyli, że z autem z napisem Missouri na tablicy rejestracyjnej nie ma przelewek. Z kowbojami lepiej nie zadzierać, zwłaszcza gdy połączą siły. Patton znów byłby z nas dumny, bo uwielbiał zmasowany i punktowy atak przełamujący wroga. A byliśmy w jego rodzinnym stanie, przyszedł na świat w Kalifornii. Przeżył liczne wojny, a zginął w Niemczech zaraz po wojnie w głupim wypadku samochodowym. I’m a driver, nam się to nie przydarzy. No way !
I tak pomału nadszedł koniec naszej wspaniałej eskapady wschód – zachód. Nie mieliśmy czasu, środków, sposobności, żeby choć na chwilę wjechać do Meksyku. My, Polacy, nie potrzebujemy co prawda wiz, ale Meksyk był zbyt daleko. Zdecydowaliśmy się nadłożyć trochę drogi i zawróciliśmy lekko na południe do stanu Nowy Meksyk. Obraliśmy kierunek Santa Fe i Taos, gdzie zanocowaliśmy. Nowy Meksyk to kolejny stan przejęty przez USA po konflikcie z Meksykiem, który wcześniej był własnością Hiszpanii. Już przyzwyczailiśmy się do tego, że Hiszpanie byli tacy płodni, że tylu ich wałęsało się wtedy po świecie. Z ciekawostek powiem, że po raz pierwszy Amerykanie zdetonowali próbnie bombę atomową właśnie na pustyniach Nowego Meksyku w 1945 roku. Była to słynna próba Trynity. Dwie kolejne próby odbyły się już na żywej społeczności w Japonii w miastach Hiroszima i Nagasaki. Dwie bomby o niewinnych kryptonimach: Little Boy i Fat Man, wywołały straszne skutki. Były pokłosiem japońskiego ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941, kiedy to podrażniony i upokorzony amerykański lew obudził się do życia. Potem program nuklearny przeniósł się na poligony Nevady niedaleko Las Vegas na przełomie lat 40, i 50., o czym była już mowa. Porzucając niewesołe myśli o strasznych bombach, pochodziliśmy sobie po mieście, wchłaniając zupełnie inną atmosferę i architekturę rodem z samego Meksyku. Domy były niskie, ulepione jakby z gliny, z elewacjami w bardzo żywych kolorach, często pokrytymi freskami, wielkimi malowidłami. Dookoła rosły kwiaty, handlowano starociami, ogólnie czuło się w powietrzu sielankę i fiestę. Mieszkańcy również kolorowi, w sombrerach na głowach, pokrzykujący i gestykulujący do siebie. Niedaleko Taos zwiedziliśmy dawne pueblo Indian żyjących na pograniczu amerykańsko-meksykańskim. Całe pueblo ulepiono z gliny. Nie mają tam kanalizacji ani prądu ani bieżącej wody (korzystają z rzeki) i nadal żyją w tych budowlach. Mają mały kościół katolicki, ale obok oficjalnie stoi ich własny, w którym równolegle oddają się swoim czarom i praktykom plemiennym. Nie żałowaliśmy, że tutaj przyjechaliśmy. Czuliśmy się jak w innym świecie, nie z naszej bajki, jak antygen, który przez pomyłkę dostał się do naszego organizmu i oszołomiony gapi się na krążące czerwone krwinki, komórki, dziwne organy. Ale antygen ma swoich wrogów w naszym ciele – leukocyty, na szczęście dla nas. I tak było z nami, bo na koniec spotkał nas niemiły zgrzyt. Akurat w trójkę: Agata, Marcin i ja, poszliśmy do baru, żeby napić się coli lub soku. Siedzieliśmy przy stole, gdy mnie i Marcinowi zachciało się kilku łyków piwka dla ochłody w ten upalny dzień. Żaden z nas nie miał dyżuru za kółkiem. Ale nikt z nas nie wziął ze sobą swojego prawa jazdy, więc nie mieliśmy dokumentu ID i głupia baba – kelnerka nie chciała sprzedać nam piwa ! Nie widzi, ile mamy lat ? Że my już staruszki i należy nam się trochę tej lury nazywanej tutaj piwem ?! Poprosiliśmy Agatę, która miała przy sobie prawo jazdy, żeby kupiła nam po piwie. Dziewczyna zamówiła dwie butelki, wylegitymowała się i ok. Kelnerka przyniosła dwa piweczka z lodówki…Mmm…- ślinka nam pociekła – i postawiła je na stole przed obliczem Agaty. Gdy tylko to uczyniła, wzięliśmy sobie po butelce i rozlaliśmy zawartość do naszych szklanek po soku. Nie zdążyliśmy nawet wypić ani łyczka, gdy nagle pojawiła się olbrzymich rozmiarów biała krwinka, w osobie tej cholery – kelnerki. Żądna pożreć zagubione w dziwnym świecie antygeny, przyleciała do stolika, opieprzyła nas wszystkich, po czym wyprosiła z lokalu ! Co za heksa, hetera…Chyba jej nogi z tyłka powyrywamy ! Gdybyśmy wiedzieli, który samochód należy do niej i gdzie jest zaparkowany, zaraz poprzebijalibyśmy jej opony. Powiedziała, że doszło tutaj do złamania prawa, bo piwo piją osoby nieuprawnione, czyli my. Zabrała nam butelki, szklanki, kasy nie oddała i kazała sobie iść, i postraszyła, że wezwie szeryfa, jeśli jej nie posłuchamy. O mało co nie wybuchła kolejna wojna amerykańsko-polska, a raczej meksykańsko-polska (bo takie korzenie miała kelnerka). Nie mieliśmy dość potencjału, żeby ją wygrać, więc odeszliśmy. Niech udławi się tym piwem. Zachowaliśmy się jak Montgomery, który nie zaczynał bitew nieprzygotowanych przez siebie z wyprzedzeniem kilku miesięcy.
Koniec eskapady
Po siedmiu godzinach i piętnastu minutach lotu z Ameryki, w promieniach wschodzącego słońca ujrzałem irlandzkie wybrzeże, a maszyna wylądowała bez żadnych zakłóceń. Welcome to Europe ! Dublin powitał mnie swoim małym zapyziałym lotniskiem z mnóstwem Polaków wokół. To był czas inwazji Polaków na Irlandię, dokoła wysocy i biali ludzie, mówili po polsku i w tym języku można było wszędzie dogadać się bez problemów. Czułem się z tym jakoś niepewnie. Nawet obsługa barów na lotnisku była polska. Kupić sobie sałatkę, kawę, gazetę, to łatwizna ! Gdzie Murzyni lub meksykańcy ? Już za nimi zatęskniłem. Za cztery godziny miałem kolejny lot bezpośrednio do Poznania. Tak moja historia zatoczyła koło. Stąd wystartowałem w styczniu 2006 i tu wróciłem późną jesienią 2007. Nigdy o niej nie zapomnę i dlatego napisałem tę relację. Drogi czytelniku, jeśli dotarłeś aż tutaj, dzięki ci ! Jeśli kupiłeś tę książkę, dzięki podwójnie ! Zootechnik żądny zdobywania nowych światów też potrzebuje kasy.
THE END
PS. Chciałem zamieścić fragment o tym, jak nafaszerowałem moich czarnych braci Viagrą. Dlaczego to zrobiłem ? Jakie kawały robili mi Meksykanie ? O tym dowiedz się sam, kup moją książkę i przeczytaj, a przy okazji dowiesz się o innych, zabawnych i licznych przygodach. Zapraszam !