Podróż do Los Angeles. I ździebko historii.
Na rozwidleniu dróg: 280 Junipero Sierra Freeway prowadzącej do San Jose i jedynki Pacific Coast Highway (w San Francisco), wybraliśmy tę drugą i pomknęliśmy po zachodniej krawędzi aglomeracji na południe. Tak zaczęła się nasza podróż do Los Angeles. Droga nr 1 doprowadziła nas do celu, a wiodła przez Santa Cruz, Monterey i Santa Barbara wzdłuż oceanicznego wybrzeża po jego skalistej skarpie. Po drodze można z bliska podziwiać sea lions, czyli lwy morskie, wylegujące się na plażach. Och, jakbyśmy chcieli uwalić się obok nich, i żeby ci wszyscy turyści i wolontariusze pilnujący zwierząt miziali nas tak samo za uszkiem. Tuż przed naszym kolejnym celem postanowiliśmy zanocować niedaleko. Rano mieliśmy LA na wyciągnięcie ręki, a kiedyś Hiszpanie mieli je dosłownie w swoich rękach. Miasto nazwali Matka Boża Królowa Aniołów, a z czasem pozostało Miasto Aniołów. Po panowaniu Hiszpanów w 1821 roku miasto przeszło na własność południowego sąsiada USA, gdyż Meksyk po wywalczeniu niepodległości, odzyskiwał liczne tereny od Hiszpanii. Los Angeles spotkał taki sam los jak San Francisco, – po czasowym władaniu Meksykanów odbili je Amerykanie w ramach wojny meksykańsko-amerykańskiej 1846-1848 i tak pozostało już do dziś. Do Los Angeles wpadamy przez Santa Monica i Beverly Hills
Drogą nr 2 zwaną Santa Monica Boulevard
w temperaturze 40 stopni Celsjusza, choć raczej powinienem napisać, że grzęźniemy w strasznym korku wśród otaczających nas przebogatych rezydencji i posiadłości. Ci to mają dobrze, ale weź człowieku utrzymaj taką chatę ! Chyba, że zrobicie jak słynny “Gliniarz z Beverly Hills”” i przejmiecie jakąś metę za free na jakiś czas.
California Dream.
Los Angeles leży w Kalifornii, więc może kilka słów o niej. Pewnie nie zdziwicie się specjalnie, gdy powiem, że Kalifornię odkryli i zagospodarowali dla siebie Hiszpanie w XVI wieku. Odkrył ją portugalski żeglarz Joao Cabrilho w służbie Hiszpanii. Potem konkwistador Hernando Cortez polecił badać te tereny, które Hiszpanie uznali za rajską wyspę zamieszkałą przez kobiety Amazonki rządzone przez swoją królową Califię i od niej wzięła się nazwa. Potem okazało się, że to nie wyspa lecz półwysep, a roszczenia do niego zgłaszał również angielski korsarz Francis Drake. W 1821 Kalifornia trafiła jednak w ręce meksykańskie, ale po powstaniu amerykańskich osadników przeciwko Meksykowi Stany Zjednoczone przyszły im z pomocą i wdały się w wojnę z Meksykiem w latach 1846-1848. Po jej zakończeniu USA wcieliło Kalifornię do swoich terytoriów. Kalifornię tworzy w zasadzie dolina Kalifornijska ograniczona od zachodu oceanem Spokojnym, a od wschodu górami Sierra Nevada, które z takim mozołem pokonywaliśmy. Dzisiejszy stan jest wielokulturowy i wielorasowy, najludniejszy stan z miastami San Francisco, Los Angeles, San Diego i San Jose oraz najbogatszy stan USA, choć od wielu lat tonie w długach i zmierza ku bankructwu. Wciąż jednak jego przemysł jest potężny i generuje olbrzymie dochody. Rozwój zawdzięczała Kalifornia ekspansji osadników i poszukiwaczy złota przybywających masowo ze wschodu koleją przez Las Vegas w okolice San Francisco i przede wszystkim Sacramento – krainy złota, a także żyznym glebom w dolinie Kalifornijskiej, gdzie rozwinęło się najbardziej wydajne rolnictwo na świecie. Znane są przede wszystkim winogrona i wina kalifornijskie oraz jadalne pomarańcze. Jednego, drugiego i trzeciego było nam dane smakować każdego dnia. Ale siedziba władz stanowych prezentuje się jeszcze całkiem spoko.
Bida, Panie, Bida piszczy w stanie.
Muszę jednak stwierdzić, że gołym okiem nie widziałem tego bogactwa o jakie Kalifornię się posądza, a nawet wręcz przeciwnie, widziałem wiele obszarów według mnie zaniedbanych. No cóż…Polak zawsze się czepia. Przede wszystkim drogi były wąskie i biedne, a mijane prowincjonalne miasteczka często były w nieładzie. Kable dyndały wszędzie na wietrze, a kilka razy zauważyliśmy nawet, że na kablach między słupem, a domem naprzeciwko, mieszkańcy porozwieszali sobie pranie. Jak w południowych Włoszech. I żeby jeszcze jakaś seksowna koronkowa bielizna damska wisiała, to miałbym fajne skojarzenia, ale nie ! Jakieś gacie wisiały, stare ręczniki i koszule. A co jak wytarte spodnie spadną nam na przednią szybę, w czasie gdy będziemy pod tym przejeżdżać ? No tak nie może być ! Nie ma też żadnych przydrożnych reklam hoteli, restauracji, fast foodów jak w innych stanach i szukanie ich jest utrudnione. Może mają taką politykę ? I have no clue ! Trzeba by zadzwonić do Arnolda S. – gubernatora stanu. Ale nie znamy numeru i jedziemy dalej. Po drodze mijamy winnice i pastwiska z pasącymi się stadami bydła mięsnego na tle szczytów gór. Ach..dusza zootechnika się raduje.
Małe plażowanie na zachodnim wybrzeżu.
Po drodze zatrzymujemy się na trzygodzinny popas na miejskiej plaży nad oceanem. I tak dane nam było wykąpać się w Pacyfiku i tym samym zaliczyć oba oceany dobijające do wybrzeży USA. Pomimo rozpoczynającego się lata na plaży nie było zbyt dużo plażowiczów, a woda była strasznie zimna, jakby się zgadali z tymi z naszego hotelu w Las Vegas. Igiełki zimna szczypały i kłuły moją zjaraną słońcem i ogorzałą od wiatrów skórę. Wytrzymałem w wodzie jednak jakieś 15 minut po czym opalałem się w słońcu. Tak jak nad Atlantykiem i na Florydzie, także i tutaj występowałem w moich słynnych kusych gaciach kąpielowych wabiących Amerykanki na plaży.
Tutaj stwierdziłem, że nie wszystkie Amerykanki mają grube tyłki, że niektóre wręcz przeciwnie, szprychy jak diaski. Gdyby miały jeszcze świńskie fermy na własność, byłyby warte grzechu.
Od razu przypomniała mi się Polska, w której faceci idąc obok swoich towarzyszek w miejscu publicznym często trzymają je za tyłek, jakby pokazywali pozostałym samcom dookoła „nie rusz mojego kawałka mięsa”. Idzie sobie taki Man i maca dziewczynę po tyłku, ale dziwi mnie to, że tym niewiastom się to podoba. Tym bardziej im brzydszy facet, który ją maca po pośladkach. Dziwna zależność.
Hollywood i miasto bez centrum.
Potem przebijaliśmy się dwie godziny w kierunku wzgórza Hollywood z takim samym wielkim napisem na jego zboczu. Godne zrobienia dwóch fotografii i niczego więcej. Trzy fotki to już za dużo, wierzcie mi. Odwiedzamy Hollywood Boulevard i docieramy do pałacu Kodak Theatre, w którym co roku przyznaje się Oscary – nagrody przemysłu filmowego. Właśnie dzisiaj – w dniu publikacji tego wpisu – odbywa się kolejna edycja rozdawania Oscarów i wszyscy w Polsce czekają z niecierpliwością czy film “Boże Ciało” otrzyma jedną ze statuetek ? Hm…zobaczymy, a tymczasem przechadzamy się po Alei Gwiazd z odciskami dłoni sławnych aktorów w chodniku. Znalazłem mnóstwo znanych mi nazwisk, ale usiadłem i sfotografowałem się z odciskiem dłoni Arnolda S. z jego mottem: „I will be back” !
Bardzo prorocze. Potem Hollywood Freeway – większą arterią – zjechaliśmy do downtown, czyli do centrum miasta, ale właściwie go nie było, bo Miasto Aniołów ma kilkanaście przedmieść bez wyraźnego centrum. Chociaż kilka wieżowców było, a jak ! Jakby chciały powiedzieć, że tutaj jednak jest jakieś miasto.
Ale można było znaleźć jakieś klimatyczne miejsca.
Ogólnie nic ciekawego nie widzieliśmy (w porównaniu do tego co już zobaczyliśmy na naszej trasie wcześniej), nie warto nawet było gasić silnika w samochodzie, ale skoro już to zrobiliśmy, każdy poszedł w swoją stronę i przez 3 godziny robił, co chciał. Czas wolny. My z Marcinem poszliśmy na deptak – Brodway Avenue – i zjedliśmy sobie obiadek w restauracji.
Potem włóczyliśmy się po kolorowych ulicach odchodzących od deptaku i ponumerowanych od czwartej do ósmej ulicy, słuchając miejscowych grajków.
Wspomnę jeszcze przelotowe drogi miejskie w Los Angeles, które mają po 6 pasów w każdym kierunku ruchu, a i tak zawalone są milionami samochodów. Na ulicach trochę się dzieje, więc lepiej mieć oczy otwarte i dookoła głowy.
Nie dziwota, wszak LA wraz z pobliskim San Diego tworzą aglomerację liczącą sobie 20 milionów ludzi myjących się i sikających codziennie w swoich mieszkaniach. Ileż wody oni zużywają i ścieków produkują ? Macie pojęcie ? Ja nie mam żadnego.
Poza tym, wiadomo, że Hollywood to fabryka filmów i przechadzając się ulicami Los Angeles można natknąć się na ekipę filmową, która usiłuje nagrać zaplanowane sceny do nowego filmu.
Nie zadzieraj z kowbojami !
Na szczęście jeden z pasów, najbardziej skrajny po lewej stronie przeznaczony jest wyłącznie dla aut mających wewnątrz trzech i więcej podróżnych. Idealny wprost dla nas, więc piątką grzaliśmy nim naprzód, gdy inni stali w korkach i modlili się, żeby nie wysiadła im klimatyzacja. Tak miasto zachęca do tego, żeby nie jeździć indywidualnie pojazdami, ale grupować się i zmniejszać korki. I o dziwo, kierowcy się do tego stosują i faktycznie nie wpieprzają się na lewy pas, gdy jadą sami lub z jednym pasażerem. W Polsce byłoby to nie do zrealizowania.
Inna sprawa, że mandat za takie wykroczenie jest horrendalny. Wreszcie odżyłem jako kierowca po sennej jeździe w Karolinie i potem gnając autostradami przez bezdroża, uznawałem tylko gaz i hamulec, doprowadzając do szału naszego safety managera – Marcina, który zawsze dbał, abyśmy zapinali pasy i przestrzegali limitów prędkości. Podczas jazdy lepiej nie otwierać okna, nie tylko ze względu na upał i ledwo dyszącą klimatyzację w środku, ale przede wszystkim z powodu wiszącego w powietrzu smogu. Miasto ma z nim problem od zawsze, a kłopot potęgują rzadkie i małe opady deszczu i brak ruchu powietrza ze względu na pobliskie masywy górskie. Gdy wjechaliśmy na ten specjalny pas ruchu, trudno było z niego nagle zjechać z powodu mnóstwa aut po naszej prawej stronie. Sunęły z dużą prędkością zderzak w zderzak, więc do takiego manewru trzeba było wypracować sobie jakąś lukę i po prostu się wepchnąć. Jechaliśmy więc tak szybko, jak pozwalał nam na to speed limit plus 10 mil więcej.
Za nami podążał jakiś nerwus w sportowym aucie i pewnie chciałby nas wyprzedzić, ale nie było takiej możliwości. Nie wiedzieć czemu, raz po raz trąbił na nas. Debil, miał tablice ze stanu Michigan z północnej części USA, więc pewnie kierowca i jego dwóch kompanów mieszkali gdzieś w okolicach Detroit lub Chicago. Cholera, pewnie to byli jacyś Polacy i prowadzili ze znaną wszystkim nonszalancją i wigorem. Czuli się jak w kraju. W naszym aucie mieliśmy trzy rzędy siedzeń i każdy z pasażerów miał swoje okno. Gdy goście zatrąbili na nas po raz kolejny, siedząc nam na tyłku, szyby w naszych pięciu bocznych oknach opuściły się i w jednakowym czasie pięć rąk – trzy z lewej i dwie z prawej strony – wystawiliśmy na zewnątrz, a pięć środkowych palców naszych dłoni, uniesionych w jednej chwili ku górze skutecznie ostudziło zapał naszych prześladowców. I mieliśmy spokój, bo pewnie zauważyli, że z autem z napisem Missouri na tablicy rejestracyjnej nie ma przelewek. Z kowbojami lepiej nie zadzierać, zwłaszcza gdy połączą siły.
Patton znów byłby z nas dumny, bo uwielbiał zmasowany i punktowy atak przełamujący wroga. A byliśmy w jego rodzinnym stanie, przyszedł na świat w Kalifornii. Przeżył liczne wojny, a zginął w Niemczech zaraz po wojnie w głupim wypadku samochodowym. I’m a driver, nam się to nie przydarzy. No way !
Amerykańska namiastka Meksyku.
I tak pomału nadszedł koniec naszej wspaniałej eskapady wschód – zachód. Nie mieliśmy czasu, środków, sposobności, żeby choć na chwilę wjechać do Meksyku.
My, Polacy, nie potrzebujemy co prawda wiz, ale Meksyk był zbyt daleko. Zdecydowaliśmy się nadłożyć trochę drogi i zawróciliśmy lekko na południe do stanu Nowy Meksyk. Obraliśmy kierunek Santa Fe i Taos, gdzie zanocowaliśmy.
Nowy Meksyk to kolejny stan przejęty przez USA po konflikcie z Meksykiem, który wcześniej był własnością Hiszpanii. Już przyzwyczailiśmy się do tego, że Hiszpanie byli tacy płodni, że tylu ich wałęsało się wtedy po świecie. Z ciekawostek powiem, że po raz pierwszy Amerykanie zdetonowali próbnie bombę atomową właśnie na pustyniach Nowego Meksyku w 1945 roku. Była to słynna próba Trynity. Dwie kolejne próby odbyły się już na żywej społeczności w Japonii w miastach Hiroszima i Nagasaki. Dwie bomby o niewinnych kryptonimach: Little Boy i Fat Man, wywołały straszne skutki. Były pokłosiem japońskiego ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941, kiedy to podrażniony i upokorzony amerykański lew obudził się do życia. Potem program nuklearny przeniósł się na poligony Nevady niedaleko Las Vegas na przełomie lat 40, i 50., o czym była już mowa. Porzucając niewesołe myśli o strasznych bombach, pochodziliśmy sobie po mieście, wchłaniając zupełnie inną atmosferę i architekturę rodem z samego Meksyku.
Domy były niskie, ulepione jakby z gliny, z elewacjami w bardzo żywych kolorach, często pokrytymi freskami, wielkimi malowidłami. Dookoła rosły kwiaty, handlowano starociami, ogólnie czuło się w powietrzu sielankę i fiestę.
Mieszkańcy również kolorowi, w sombrerach na głowach, pokrzykujący i gestykulujący do siebie. Niedaleko Taos zwiedziliśmy dawne pueblo Indian żyjących na pograniczu amerykańsko-meksykańskim. Całe pueblo ulepiono z gliny. Nie mają tam kanalizacji ani prądu ani bieżącej wody (korzystają z rzeki) i nadal żyją w tych budowlach. Mają mały kościół katolicki, ale obok oficjalnie stoi ich własny, w którym równolegle oddają się swoim czarom i praktykom plemiennym. Nie żałowaliśmy, że tutaj przyjechaliśmy.
Nie masz ID, nie pij piwa !
Czuliśmy się jak w innym świecie, nie z naszej bajki, jak antygen, który przez pomyłkę dostał się do naszego organizmu i oszołomiony gapi się na krążące czerwone krwinki, komórki, dziwne organy. Ale antygen ma swoich wrogów w naszym ciele – leukocyty, na szczęście dla nas. I tak było z nami, bo na koniec spotkał nas niemiły zgrzyt. Akurat w trójkę: Agata, Marcin i ja, poszliśmy do baru, żeby napić się coli lub soku. Siedzieliśmy przy stole, gdy mnie i Marcinowi zachciało się kilku łyków piwka dla ochłody w ten upalny dzień.
Żaden z nas nie miał dyżuru za kółkiem. Ale nikt z nas nie wziął ze sobą swojego prawa jazdy, więc nie mieliśmy dokumentu ID i głupia baba – kelnerka nie chciała sprzedać nam piwa ! Nie widzi, ile mamy lat ? Że my już staruszki i należy nam się trochę tej lury nazywanej tutaj piwem ?! Poprosiliśmy Agatę, która miała przy sobie prawo jazdy, żeby kupiła nam po piwie. Dziewczyna zamówiła dwie butelki, wylegitymowała się i ok. Kelnerka przyniosła dwa piweczka z lodówki…Mmm…- ślinka nam pociekła – i postawiła je na stole przed obliczem Agaty. Gdy tylko to uczyniła, wzięliśmy sobie po butelce i rozlaliśmy zawartość do naszych szklanek po soku. Nie zdążyliśmy nawet wypić ani łyczka, gdy nagle pojawiła się olbrzymich rozmiarów biała krwinka, w osobie tej cholery – kelnerki. Żądna pożreć zagubione w dziwnym świecie antygeny, przyleciała do stolika, opieprzyła nas wszystkich, po czym wyprosiła z lokalu ! Co za heksa, hetera…Chyba jej nogi z tyłka powyrywamy ! Gdybyśmy wiedzieli, który samochód należy do niej i gdzie jest zaparkowany, zaraz poprzebijalibyśmy jej opony. Powiedziała, że doszło tutaj do złamania prawa, bo piwo piją osoby nieuprawnione, czyli my. Zabrała nam butelki, szklanki, kasy nie oddała i kazała sobie iść, i postraszyła, że wezwie szeryfa, jeśli jej nie posłuchamy, albo policję.
O mało co nie wybuchła kolejna wojna amerykańsko-polska, a raczej meksykańsko-polska (bo takie korzenie miała kelnerka). Nie mieliśmy dość potencjału, żeby ją wygrać, więc odeszliśmy. Niech udławi się tym piwem. Zachowaliśmy się jak generał Montgomery, który nie zaczynał bitew nieprzygotowanych przez siebie z wyprzedzeniem kilku miesięcy.