Nadszedł Nowy Rok, ale problemy pozostały stare. Cofnijmy się do Nowego Roku jaki spędziłem ponad 10 lat temu w USA.
Pozostajemy więc w klimacie Ameryki i znów jesteśmy w Karolinie Północnej. Do znanego już Wam – z poprzedniego wpisu – Wilmington pojechałem świętować Nowy Rok, po prostu do kina, a raczej do kolorowego multipleksu. To w sumie nie było świętowanie, ale raczej zabijanie wolnego czasu. Takie jest życie w Stanach Zjednoczonych.
Szampana Polacy w Elizabethtown wypili w Sylwestra wspólnie o godz. 20.00 czasu amerykańskiego. Czyli obchodziliśmy północ wraz z Islandią, bo przegapiliśmy Polskę (o 18:00 naszego czasu) i Wielką Brytanię (o 19:00), więc nastawiliśmy się na Islandię, bo potem to już tylko Ameryka by nam została i musielibyśmy siedzieć aż do 24:00. A do północy naszego czasu nikt już nie czekał, o 22:30 wszyscy już spaliśmy jak dzieci w kołysce. Nazajutrz o 5:00 czekała mnie przecież pobudka do pracy. Tak więc nikt z nas nie oglądał wspaniałego pokazu fajerwerków na Times Square w Nowym Jorku transmitowanego przez telewizję i koncertu Madonny. Gdy my wstawaliśmy do pracy, Wy tymczasem w większości gniliście sobie w wyrkach w Nowy Rok. Czy to jest sprawiedliwe ? To chyba był mój pierwszy Sylwester w życiu, kiedy poszedłem spać przed północą.
A więc do kina…w Nowy Rok.
Rano co prawda pracowałem, ale krótko i całe wczesne oraz późne popołudnie miałem wolne i oglądałem dwa filmy. Pierwszym był „Inside Man” z Denzelem Washingtonem i Jody Foster – taka wielka gwiazda, a nie umie mówić po angielsku, bo nic nie mogłem zrozumieć z tego co ona gadała ? Denzel to owszem, coś tam mówił z sensem i można było człowieka skumać, ale ona ? Naprawdę niech się poprawi jeśli chce mieć kolejne angaże. Tak naprawdę to ja nie mogłem skumać jej stylu mówienia, więc to ja muszę się poduczyć, ale lepiej zwalić na kogoś innego (pamiętacie złotą zasadę w biznesie, którą przedstawiłem w poprzednim wpisie ?).
Drugi obraz to był „Mission Imposible 3” z Tomem Cruzem i on przynajmniej mówił wyraźnie, tak więc zrozumienie tego drugiego filmu było dla mnie o wiele lepsze. Szkoda tylko, że go tak pokręciło na tle scjentologii, ale to akurat w kinie mnie nie obchodzi. Piwa z nim pić nie będę, a i lubić go nie muszę.
Kto zapieprzył moją furę ? Czyli gapiostwo kosztuje !
Przekonałem się o skuteczności działania firm wywożących źle zaparkowane samochody. Przed wizytą w kinie w Wilmington, pojechałem na pustą jeszcze plażę znaną z magicznych gaci z zamiarem pospacerowania alejką wzdłuż rzeki Cape Fear wlewającej się w pobliżu do oceanu. Samochód zostawiłem na parkingu niedaleko zejścia do plaży. Nie doczytałem, że można tam parkować tylko przez 15 minut, a byłem ponad godzinę. Po powrocie stwierdziłem brak auta. W pierwszej chwili pomyślałem, że ordynarnie zapieprzyli mojego zielonego eskorta w wersji sportowej.
Ale kto u licha by się na niego połakomił ? Potem zobaczyłem numer telefonu namalowany krzywo na murze, do firmy wywożącej auta. Podreptałem do budki telefonicznej klnąc pod nosem, że nie mają co robić w Nowy Rok, że chce się im wywozić auta. Zadzwoniłem i po kilku sygnałach zapytałem czy mają moją zieloną żabkę czyli forda Escorta w wersji sportowej (amerykańskiej) ? Na karcie telefonicznej miałem ostatnie impulsy, więc zdążyłem tylko usłyszeć, że tak, że mam zapłacić 140 dolców kary i że auto czeka do odbioru na Market Street numer coś tam coś tam, ale ponad 200. I koniec połączenia. Spojrzałem na tabliczkę z nazwą ulicy i okazało się, że właśnie byłem na Market Street nr 2, więc spokojnie, za chwilę będę po samochód.
Mierz siły na zamiary. Życie w Stanach Zjednoczonych nie jest łatwe.
Tymczasem idę sobie i idę…i idę…po drodze odwiedziłem chiński bufet i wciągnąłem coś na ruszt, potem znów idę i idę. Ile można do cholery iść ? Chodników nie ma na całej długości ulicy, więc przemieszczam się jakimiś dziurami i tak minęło mi 5 godzin ! Okazało się, że Market Street ma prawie 15 kilometrów długości i auto było na samym końcu, schowane gdzieś w lesie. Po drodze poprosiłem dealera samochodów w napotkanym salonie o pomoc i on zadzwonił ponownie. Potem dokładnie wytłumaczył mi jak iść i wreszcie trafiłem, tak jak strzała Robin Hooda trafia w dziesiątkę. Tam, gdy dowiedzieli się że przeszedłem pieszo tyle kilometrów, dali mi zniżkę 20 dolców, bo nigdy nie mieli jeszcze takiego wytrwałego klienta. Amerykanie przejeżdżają samochodem nawet na drugą stronę ulicy, z jednego marketu pod drugi. Wkrótce i ja będę tak robił. A co tam ! Ale póki co lubiłem spacerować. Przedtem, gdy nie miałem jeszcze samochodu i chodziłem na zakupy pieszo, to wracałem w taki sam sposób objuczony siatami do motelu Days Inn. Po drodze co najmniej trzech kierowców się zatrzymywało i sami proponowali mi podwózkę. Uznali, że skoro ktoś idzie z siatami, to musiał mu się zepsuć samochód. Nie ma innej opcji.
Robię amerykańskie prawo jazdy
Dzień przed przylotem córki postanowiłem wreszcie zrobić amerykańskie prawo jazdy. Już zbyt długo jeździłem na polskim i ryzykowałem odsiadkę w razie poważnego wypadku, więc musiałem się spiąć. W tym celu udałem się do miejscowego biura zdać test ze znajomości przepisów ruchu drogowego obowiązujących w Karolinie Północnej. Każdy stan ma swoje przepisy i swoją książeczkę, którą wydają gratis, trzeba ją przeczytać i wkuć zawartość i pójść na test. Test jest bezpłatny, prawo jazdy kosztuje 24 dolce, ale płaci się dopiero po zdaniu egzaminu. Nie tak jak w Polsce, gdzie ludzie się męczą, płacą i płaczą. Test trzeba wypełniać na widoku pań urzędniczek, ale czas jego napisania jest nieograniczony. Można pisać godzinę, a można i siedem godzin. Jedynie godziny urzędowania biura limitują czas pisania testu. Żeby zdać trzeba mieć maksymalnie 5 błędów na 30 pytań. Najpierw musiałem przeczytać i zrozumieć wszystkie pytania, które ogólnie dotyczyły przepisów i sytuacji na drodze. Nie ma rozrysowanych krzyżówek jak w Polsce, ale są wyłącznie opisowe zadania. Zrobiłem tylko jeden błąd, ale o mało co zrobiłbym dwa. Zadanie było podchwytliwe. Miałem sobie wyobrazić, że jadę autem i przed sobą mam motor jadący po prawej stronie. Zaczynam go wyprzedzać, ale w oddali widzę nadjeżdżający samochód z przeciwka. Co robię ? Jak to kurna co robię ? – zagotowała mi się krew polskiego kierowcy. Oczywiście, że daję gazu na maksa, lekko spycham motor na prawo i elegancko zdążam powrócić na mój pas przed nadjeżdżającym autem z przeciwka. I jeszcze się do niego uśmiechnę, a motocykliście pokażę uniesiony środkowy palec, że może mi naskoczyć. Ciąg ciulu z drogi ! Już chciałem zaznaczyć taką odpowiedź, ale nie ! Przecież jestem w USA, tutaj nie ma reckless driving i wszystko musi być safe. To nie Warszawa. Zaznaczyłem więc odpowiedź, że się wycofuję, pozwalam minąć się samochodowi z przeciwka i po upewnieniu się że nic nie jedzie na drugim pasie, ponownie wyprzedzam motor dając mu maksymalną przestrzeń. E tam, rozwiązanie dla starych bab. Uff..ale to było poprawnie. Zabraliby mi prawko zanim je otrzymałem.
Potem, po sprawdzeniu testu miałem ustny egzamin ze znajomości znaków drogowych. Znaki są tutaj sprowadzone do minimum, gdyż większość komend jest po prostu napisana na znaku i trzeba umieć tylko czytać. Np. slow, turn right, keep left, speed limit.
Instruktor stara się mnie przydybać
Po znakach musiałem się umówić na jazdę próbną po miasteczku, która była nazajutrz. Jazda egzaminacyjna odbywa się w samochodzie petenta, a więc po prostu egzaminator wsiadł do mojego Forda i jazda. Musiałem uważać na limity prędkości, a w miasteczkach często są ustawione na 20, 30 mil na godzinę. I złośliwie zabrał mnie na takie właśnie uliczki czekając aż dam po garach. Ale nie, wyczekałem go. Potem miałem zawrócić na bardzo wąskiej uliczce i zatrzymać się as soon as possibile czyli najszybciej jak się da, ale bezpiecznie. No i zdałem. Potem już formalności w biurze, stanąłem pod ścianą i ucieszyłem bułę. Pstryk..i zdjęcie mojej facjaty było gotowe. Zapłaciłem i za 6 minut wyleciało z automatu plastikowe prawo jazdy jakbym kupował colę za drobniaki. Z tyłu, gdy spojrzeć pod światło, mieni się zarys samolotu braci Wright.
Prawo jazdy jest jednocześnie moim dokumentem tożsamości, który służy mi od teraz do identyfikacji w banku, w hotelach, wszędzie. W USA nie ma dowodów osobistych. Dzięki temu prawu jazdy wzrosła moja wiarygodność.
Przepisy ruchu drogowego
Przepisy ruchu drogowego są w zasadzie prawie takie same jak w Polsce. Największe różnice i nowości dla Europejczyków to: school bus (żółty szkolny autobus) – nie wolno go wyprzedzać i cały ruch się wstrzymuje, gdy on się zatrzymuje i wysadza dzieci. Naprawdę macie przesrane, gdy o 5:00 rano wpadniecie na całą kolumnę autobusów jadących od domu do domu i zabierających dzieci. Zatrzymują się co kawałek. A dzieci mają gdzieś ruch uliczny, wloką się do autobusu nie patrząc czy coś jedzie.
Potem center line – pas służący do skrętu w lewo , a jest na samym środku jezdni i ma dwie ciągłe linie po bokach. Na krzyżówce bez świateł pierwszeństwo ma zawsze ten, kto jest na niej pierwszy. A jak auta są równocześnie, to dopiero później działa reguła „prawej ręki”. Trzeba uważać kto przyjechał pierwszy. Nie mają też w ogóle rond, bo nie umieją z nich korzystać. Nie wiedzą w którą stronę powinni jechać na rondzie. A gdy pali się czerwone światło na wprost wolno skręcać w prawo, jakby zawsze była zielona strzałka. Największe przestępstwa drogowe to wyprzedzanie stojącego school busu z wyciągniętą łapką „stop” i oczywiście jazda pod wpływem alkoholu czy nawet z otwartym piwem w aucie. A fajne mają wiszące sygnalizatory świetlne na skrzyżowaniach. U nas umocowane są na solidnych rurach, a tu wiszą na kablach i dyndają na wietrze. Czasem się lekko obrócą i teraz bądź mądry i pisz wiersze. Jakie jest światło ?

A nikt z tyłu nie ośmieli się na mnie zatrąbić, że mam jechać. Oni mają czas, nie jedziesz znaczy trzeba czekać i dłubać w nosie. Gdy będą na wakacje kupować last minute niech szerokim łukiem omijają Polskę, bo mogą już nie wrócić. W USA światła często są dopiero za skrzyżowaniem, po przeciwnej stronie, a nie tak jak w Polsce nad naszymi głowami.
Ale ze mnie dziadek kierownicy…
Jeżdżę samochodem już jak stary dziadek, kompletnie bez werwy i animuszu. Tutaj żaden kierowca nie przekracza ciągłej linii, nikt nie wyprzedza na trzeciego, często w ogóle auta się nie wyprzedzają, bo po co ? Skoro speed limit jest 60 mil/godzinę, i jeżeli wszyscy jadą z taką samą prędkością (nastawili cruise control), to nikt nie ma prawa wyprzedzać. W Polsce mnie rozjadą, jak wrócę albo będą na mnie trąbić. Jednak nawet tempomat może przynieść fajne doznania i czasem budzi się we mnie lew. Gdy wcisnę taki guzik na kierownicy przy danej prędkości, to samochód ją zapamiętuje i sam kontroluje prędkość oraz utrzymuje ją na stałym poziomie. I tak sobie jadę autostradą, ale z czasem łapię się na tym, że nie dopuszczam do siebie myśli, że ten cruise control można wyłączyć. Nie ma mowy, nie po to go nastawiałem. Tak lawiruję między autami i przeszkodami żeby nie musieć tego robić. Tylko w ostateczności naciskam hamulec. Czynność która miała wprowadzić spokój do mojej jazdy, przeciwnie, jest źródłem adrenaliny. Tak to już z nami Polakami jest.

Przeczytaj wpis o Wilmington i magicznych gaciach:
Cześć Piotr.
Cofając się myślami do czasów liceum (chyba się już naprawdę starzeję) i szukając znajomych towary z tego okresu znalazłem Twój blog. No Stary – szacun. A tak swoją drogą fajjnie by było choć czasem powspominać stare czasy.