Główna atrakcja w Tuszetii.
Zaczęło padać, choć najpierw bardzo delikatnie, ot.. zwykła mżawka, jaka często się zdarza i mokrymi kropelkami osiadała nam na twarzach. A my zakończyliśmy krótki popas w lichym i rozpadającym się szałasie pasterzy i wyruszyliśmy w drogę. Tak rozpoczęła się nasza mokra część przygody w Gruzji na Kaukazie. Wszak górskie wyprawy i konie to główna atrakcja w Tuszetii, po to się tutaj przyjeżdża pokonując przez kilka godzin wyboistą drogę śmierci. W szałasie koczują lokalni pasterze, którzy strzegą swoich owiec, ale w ciągu dnia ich nie było. Pozostały jedynie ich klamoty, porozrzucane talerze i śmieci, worki z wyprodukowanym twardym owczym serem, a na tyłach chaty rosło małe poletko marihuany.
Nooo…teraz wiadomo czym napędzają się nasi dzielni Gruzini, w końcu surowe warunki Kaukazu to nie w kij dmuchał. Zresztą marycha tutaj jakaś taka dziwna jest, jakby niedorobiona. Nie znam się na tym, ale i mnie przyszło sztachnąć się kilka razy dymkiem, który trzeba było szybko wdychać z plastikowej butelki, którą Gruzini używali podczas tego procederu. Ale pomimo zapachu dymu i spazmu kaszlu, który po dymie nadchodził, nic nie było czuć. Hm…żadnej wesołości albo wyostrzenia zmysłów. Nic. Ale dobrze, że były to czasy, kiedy koronawirus był jeszcze nieznany, bo z takim kaszlem odstrzelono by mnie z dubeltówki na stronie.
Nadchodzi ulewa.
Wracaliśmy właśnie z naszymi końmi z górskich szczytów na sam dół, gdzie czekał na nas samochód – Mitsubishi z napędem 4×4, a konie musieliśmy prowadzić koło siebie, zamiast jechać na nich w siodłach. W końcu przez dwie godziny w pocie czoła wnosiły nas najpierw na sam szczyt, wąskimi, krętymi i kamienistymi dróżkami, potykając się kopytami o kamienie i leżące kłody drewna, a stękały przy tym, że hej….jakby chciały pokazać jak bardzo się męczą. Droga pod górę była stroma i śliska, od padającego w nocy i o świcie rzęsistego deszczu, dlatego nasz przewodnik nakazał, że pod górę wjeżdżamy konno, ale schodzimy już o własnych siłach, na nogach, a każdy jeździec sprowadza swojego konia. Jazda konna w dół, w takich warunkach groziła upadkiem na zbity łeb. Szkoda tylko, że strzemiona były niewyregulowane, bo twarda skóra pasków wpijała się w moje chude łydki, a siodło było jakby za małe. Miało wysoki łęk z przodu i z tyłu, który swoim drzewcem dźgał mnie w tyłek i orał moją skórę. Gdy koń wspinał się z mozołem pod górę, trzeba było się nieźle pochylić do przodu, przez co tyłek przesuwał się do tyłu i nadziewał się na twardy łęk siodła za moimi plecami. Miałem po tym krwiste rany i wyrwaną skórę na półdupkach przez kilka kolejnych dni.
Podczas wjazdu i na samej górze, gdy konno przemierzaliśmy górskie połoniny i chłonęliśmy piękno gruzińskiej przyrody była jeszcze ładna pogoda i promienie słońca rozświetlały przestrzeń wokół nas.
Nagłe załamanie pogody nadeszło podczas popasu w pasterskim szałasie, choć najpierw była to delikatna mżawka. Szybko jednak niebo zaczęło płakać co raz większymi kroplami i za chwilę strugami zimnego deszczu chłostało nas jak biczem po czym tylko się dało. Byliśmy mokrzy jak ścierki, rzeczy nasączone wodą jak gąbki, przez co ciężkie i nieprzyjemne, a zimna woda ciekła nam po plecach aż do samego tyłka. Brr…bardzo nieprzyjemna sytuacja, zwłaszcza, że temperatura spadła do +7-8 stopni Celsjusza, wszak była połowa września.
Droga przez mękę.
W sumie po prostu szliśmy, co prawda przez kilka godzin, ale nie działo się nic spektakularnego. Trudność polegała na tym, że schodziliśmy ostro w dół i dosłownie zjeżdżaliśmy po kamienistym i gliniastym podłożu, ledwo łapiąc równowagę, trzeba było ostro hamować, a nasze kolana i mięśnie nóg dostawały nieźle w kość. Widoczność była słaba, wszędzie strugi deszczu walące o podłoże były źródłem ogromnego błota. Byliśmy jak Wehrmacht podczas inwazji na ZSRR podczas planu Barbarossa. A każdy z nas prowadził swojego rumaka, tak samo robiłem i ja, mój koń potrząsał ciągle głową i naciągał wodze w swoją stronę przez co nieustannie wytrącał mnie z równowagi.
Choć kilka razy mnie uratował, bo gdy poleciałem w dół zmieciony z kamienistego szlaku przez wodospad lejącej się wody, to zawisłem dosłownie na wodzach, a koń mnie wciągnął wtedy z powrotem do góry. Zmyślna bestia…choć nie chciał iść pierwszy, trzymał się zawsze zaraz za mną, za moimi plecami, a gdy wlokłem się jego zdaniem za wolno, to ruchem głowy popychał mnie bezczelnie do przodu, przez co kilka razy straciłem równowagę i omal nie runąłem do przodu na twarz. Poza tym słyszałem jak niebezpiecznie tupie w ziemię i potyka się o własne nogi, które rozjeżdżały mu się na boki w śliskim błocie. O kurde… a gdyby tak się przewrócił na dobre i runął na mnie do przodu ? Oj, zostałaby po mnie mokra plama.
Kiedyś, gdy byłem studentem Akademii Rolniczej, jeździłem konno i zdarzyło się, że podczas naszego treningu zginął jeden z jeźdźców, który przewrócił się razem z koniem tak pechowo, że wierzchowiec jak walec pokoziołkował po nieszczęśniku i zgniótł go na amen. I tak wyglądała ta nasza trasa, a miała być taka łatwa i prosta. Nasz przewodnik zapewniał nas, że spokojnie, to będzie godzinka w górę i godzinka w dół…easy….ale było inaczej. Może cierpieliśmy tak dlatego, że była to nasza pierwsza wyprawa podczas pobytu w Tuszetii i nie byliśmy jeszcze chyba dostatecznie zaaklimatyzowani i przyzwyczajeni.
Gdy wreszcie dotarliśmy do auta, a nim do naszej kwatery w górach, przebraliśmy się w suche rzeczy i tak jak staliśmy wskoczyliśmy do naszych łóżek pod kołdrę, żeby się ugrzać, bo w domu ogrzewanie nie chodziło. Używają baterii solarnych i oszczędzają energię. Zdjęliśmy tylko buty, a raczej to co po nich zostało i oddaliśmy gospodyni do wysuszenia.
A na początku była radość.
Po sowitym śniadaniu zjechaliśmy naszym autem w dół, gdzie czekały na nas konie w pełnym rynsztunku.
Opiekun wierzchowców otaksował nas fachowo wzrokiem i każdemu z nas przydzielił rumaka. Jednak mama naszego przewodnika, wesoła i korpulentna kobieta obejrzała nas od stóp do głów i głośno wyraziła powątpiewanie: „czy oni na pewno sobie poradzą ?” To proste stwierdzenie od razu nadwerężyło naszego bojowego ducha, skoro się martwi to znaczy, że są podstawy ? Ale co było zrobić ? Klamka zapadła, szybko zrobiliśmy w myślach rachunek sumienia i hajda na konia. Kobiecina poczęstowała nas na pożegnanie szklanicą wina domowej roboty i byliśmy gotowi. Tylko kobyły, gdy poczuły nasze cielska na własnym grzbiecie, przestały przeżuwać zielsko i zamrugały oczami. Pewnie się zastanawiały, kto będzie tutaj rządzić: oni czy my ? Ale wyszło dość dobrze i każdy kto uda się do Gruzji, a zwłaszcza do Tuszetii, musi dosiąść konia. Jeśli nie, to tak jakbyś poszedł do burdelu poczytać książkę.
Hm…przypomniało mi się jak byłem chłopakiem z podstawówki i na letnich wakacjach na wsi, sąsiad babci wsadził mnie na konia na oklep, a potem znienacka zdzielił go batem po zadzie. Koń wierzgnął i wystartował galopem jak bolid Formuły 1 i ostro wziął zakręt w prawo. Nie zdążyłem nawet chwycić się szyi ani grzywy, a siła odśrodkowa wyrzuciła mnie z końskiego grzbietu wprost do stawu z którego piło bydło. Piękną parabolą poszybowałem w wodną otchłań i jak kamień walnąłem o taflę wody wzbudzając fale i płosząc kaczki. Gospodarz popatrzał na tę sytuację i podrapał się po głowie, a potem rzekł głośno: „no ni masz talentu do koni”. Wiele lat później zadałem jednak tej teorii kłam, bo przez kilka lat jeździłem konno, co każdemu polecam, a na pewno w Gruzji.