Wojna secesyjna na amerykańskich wodach. Wycieczka do Karoliny Południowej
Właśnie oglądałem film o słynnym starciu dwóch pierwszych pancerników, u wybrzeży Wirginii, podczas wojny secesyjnej. W bitwie wzięły udział dwa nowo wybudowane pancerniki (okręty pokryte płytami pancernymi): Virginia walcząca po stronie Stanów Skonfederowanych i nowatorski mniejszy Monitor – należący do wojsk Unii. Po wielogodzinnym wzajemnym ostrzale padł remis, żadna jednostka nie została uszkodzona (okręty były dobrze chronione, a uzbrojenie zbyt słabe). A gdzie znajdziemy ślady morskich bitew w wojnie secesyjnej ? W okolicach Charleston, dlatego udajmy się na imprezę: wycieczka do Karoliny Południowej. Ale przedtem zajrzyj nad rozlewisko rzeki James w zatoce Chesapeake (gdzie rozegrała się owa słynna bitwa pancerników) – gdzie była kolonia Jamestown.
Tam, gdzie narodziły się Stany Zjednoczone i Pocahontas w tle.
Kurort Karoliny Południowej. Wycieczka do Karoliny Południowej
Kurs po południowej sąsiadce jak zwykle rozpoczęliśmy od Myrtle Beach. Najpierw zwiedziliśmy fermę aligatorów i krokodyli. Były ich setki.
Oglądaliśmy pokaz karmienia gadów, którym rzucano do wody kilogramy surowych i martwych kurczaków. Nawet ciekawe. Potem udaliśmy się na plażę i zażywaliśmy kąpieli wśród wysokich hoteli jakie wyrosły przy plaży wraz z basenami i palmami. Główne hotele i plaże zlokalizowane są przy ulicy Ocean Blvd biegnącej wzdłuż wybrzeża. Równolegle przebiega główna arteria miasta Kings Hwy, prosta jak świński ogon po rozprostowaniu i długa na kilka kilometrów.
Tam koncentrują się fast foody, restauracje i wszelkie atrakcje. W Myrtle Beach uwielbiają mini golfa. Wszędzie są kompleksy do gry w tę dyscyplinę zrobione w różnych sceneriach, a to wulkanu, a to statku pirackiego, rafy koralowej, pustyni i cholera wie jakiej jeszcze. Nie ma tylko scenerii fermy świńskiej, ale widocznie na to nie wpadli. I jest tam mnóstwo ludzi. Oczywiście dookoła są normalne pola golfowe wypielęgnowane jak paznokcie Edytki Górniak. Myrtle Beach słynie z Dolly Parton – piersiastej śpiewaczki country. Ma czym oddychać i posiada tam restaurację połączoną z rewią końską. Siedzicie sobie w tłoku i zajadacie frykasy na trybunach, a pośrodku są pokazy konne. Bilety trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. Zdarzają się też koncerty samej właścicielki. Po południu byliśmy w Ripley’s Aquarium w kompleksie rozrywkowo-handlowym.
Samo akwarium całkiem niezłe. Zwiedzanie głównych akwenów polega na tym, że staje się na ruchomej taśmie – podłodze i powolutku przesuwa się wraz z nią w ciemnościach w labiryncie akwariów z rybami, płaszczkami, rekinami. Ryby pływają wszędzie wokół nas, z lewej strony i prawej oraz nad głową. W akwariach zrobiony jest jakby tunel którym się poruszamy i ma się wrażenie, że jesteśmy razem z rybami w zbiorniku. Rekiny przepływają nad głowami na dotknięcie ręki. Super. Ala była zadowolona i nie marudziła, a to sukces.
Popołudnie na Brodway Street
Po wizycie w morskim muzeum spacerowaliśmy siecią pomostów – deptaków z drewna, które umieszczone są na jeziorze i stoją na wysokich palach. Cały kompleks znajduje się przy Brodway Street. Balustrady udekorowane jeszcze były trójkolorowymi girlandami po święcie niepodległości, zwisającymi w dół i odbijającymi się od lustra wody.
Wszędzie gwar i tłok, kaweczki, lody, sklepy, sklepiki z ubraniami, pamiątkami. A w dole ogromne ilości karpi. Miało się wrażenie, że jezioro rusza się od przepychających się po powierzchni grzbietów karpi, które wystawiały swoje rozwarte pyski i łapały pokarm zrzucany im przez turystów.
Na końcu wpadliśmy na przekąskę do ulubionego bufetu Golden Corral, bo to jest sieć bufetów w kilku stanach wschodnich, a więc znaleźliśmy go również w Karolinie Południowej. Obżarci i wymęczeni pojechaliśmy wieczorową porą do Charleston drogą przylegającą do wybrzeża Atlantyku – nr 17 na południe, przez Georgetown, i na przedmieściach miasta wynajęliśmy pokój w motelu Days Inn za 110 dolarów. Niestety zaczynał się weekend i wtedy przydrożne motele są droższe, aż do poniedziałku. Moteli jest tam cała chmara, z reguły zlokalizowane są całymi stadami i to różnych sieci, wystarczy szukać reklam: „lodging” i jechać w ciemno. Na 95% pokój będzie zawsze. Miałem już moje prawko, więc nie musiałem wozić ze sobą paszportu jako ID.
Charleston – twierdza Konfederatów
Nazajutrz cały dzień włóczyliśmy się po Charleston , trochę bez ładu i składu. Wystarczyło zjechać arterią East Bay Street i potem zagłębiać się w liczne i piękne uliczki to w lewo, to w prawo. Charleston to Dama Południa, po wojnie o niepodległość szybko rosła w siłę, a dzięki prężnie działającemu portowi wraz z handlem rozrosła się klasa kupiecka. Klimat powodował, że okolice miasta pożerały plantacje ryżu i bawełny i stąd rosło zapotrzebowanie na niewolników.
W Charleston występuje wiele okazałych piętrowych domów z okiennicami i metalową sztukaterią, rzeźbami i fontannami przy domu. Całość budzi jak najlepsze wrażenia estetyczne, jest kolorowo, elegancko, na ulicach palmy i wszędzie liczą się detale. Trochę przypomina klimaty kubańskie. W końcu w tych domach mieszkali arystokraci i bogaci ziemianie. Ja nigdy takiej chaty mieć nie będę. Architektura wzorowana na stylu tamtej epoki i często rodem z Londynu. Są także resztki fortu, fortyfikacji, które sprowadzają się w zasadzie do kilku kamieni, armat i kawałków muru i flagi narodowej łopocącej w pobliżu. W centralnym miejscu stoi pomnik ku czci obrońców Charleston – konfederatów. To tak zwana dzielnica historyczna położona na zachód od East Bay St. Po drugiej stronie ulicy jest port z South Carolina Aquarium i widokiem na zatokę.
Cały czas przypalało ostre słońce, a w zatoce Charleston widzieliśmy dwa delfiny wystawiające łeb i cieszące się życiem. Na południu miasta, gdzie kończy się East Bay St. zaczyna się masywny i długi falochron wraz z promenadą nadmorską dla spacerowiczów i rowerzystów. To The Battery, gdyż kiedyś ustawiano tutaj działa w kierunku zatoki i gdy ktoś chciał wpłynąć nieproszony zarobił kulkę, nie zdążył nawet się przedstawić i zaanonsować. W poprzek całej zatoki biegnie nowoczesny i piękny most jakby podwieszony na niewidzialnych linkach i dumnie wisi w powietrzu. Naprawdę robi wrażenie i kontrastuje z historycznym charakterem tego miasta.
Fort Sumter – początek wojny secesyjnej
Na Fort Sumter można popłynąć promem z Patriot’s Point, ale my sobie to odpuściliśmy, bo nie ma tam nic ciekawego. Na wysepce są po prostu resztki garnizonu i kazamatów, kilka cegieł. Po secesji Południa od Północy Charleston była główną bazą konfederatów w Karolinie, to tutaj zaczęła się potem wojna secesyjna w XIX wieku przez ostrzelanie stacjonującego nieopodal kontyngentu wojsk Unii w Fort Sumter. Co ciekawe, ostrzał artyleryjski trwał 2 dni (12.04-14.04.1861 r), ale nikt nie zginął. Ostrzał oglądali mieszkańcy miasta, którzy wylegli na ulice i traktowali imprezę jak piknik. Fort poddał się z braku zapasów. Sielska wojenka miała się szybko zmienić w rzeź, gdyż w trakcie wojny (trwała od 1861 r do 1865) zginęło ponad 600.000 ludzi i zniszczono mienie o wartości kilku miliardów dolarów. Ten fort położony jest na wysepce zlokalizowanej w wejściu do zatoki, którą ocean wlewa się do miasta. Po obu stronach konfliktu walczyli Polacy, ale chyba z nudów, a raczej z pobudek idealistycznych. Ci, co popierali zbrojnie Unię wierzyli w wolność jednostki i pragnęli zniesienia niewolnictwa, a ci którzy wspierali Konfederację, wierzyli w prawo do wolności i niezależności nowego kraju.
Zażarte walki o Charleston i pierwszy okręt podwodny na świecie
Miasto było głównym portem konfederackim umożliwiającym Południu eksport bawełny, która była źródłem finansowania armii. Unia chciała załamać gospodarkę Konfederacji i ją udusić w ramach projektu „Anakonda” (słynny wąż dusiciel) polegającego na szczelnej blokadzie portów morskich Karoliny Południowej i Florydy, a szczególnie Charleston. Unia od początku miała przewagę na morzu, gdyż przejęła większość statków i stoczni jeszcze przed wojną, dlatego szczelnym kordonem otoczyła wybrzeże Karoliny. Nie mogła przebić się do Charleston, bo zatoka była zaminowana, ale statki Konfederacji nie mogły z kolei wypływać z ładunkami do odbiorców. Obie strony wykazywały się dużą determinacją i pomysłowością, żeby zatruć życie przeciwnikowi.
Unia sprowadziła ponad 20 nowych statków wielorybniczych, wyładowała je blokami granitowymi i zatopiła wszystkie w zatoce. Miało to powstrzymać statki Konfederacji, ale silne prądy morskie, które szaleją u wybrzeży obu Karolin: Północnej i Południowej (obszar nazywany cmentarzyskiem statków – kilkaset wraków na dnie) szybko rozprawiły się ze statkami, które rozpadły się pod wodą, a granitowe bloki wysypały się i obniżyły, tak, że konfederaci dalej mogli pływać swobodnie. Z kolei Konfederacja, żeby przełamać blokadę portu, użyła pierwszą łódź podwodną na świecie: malutką kapsułę Hunley, która zatopiła jednostkę Housatonic (w 1864 r)wywołując panikę w armadzie Unii. Hunley napędzany był ręcznie przez marynarzy, jak rower wodny, nie miał wentylacji i załoga mogła przebywać w nim tylko 2 godziny, bo potem kończył się tlen. Po ataku, w którym Hunley przyczepił wielką bombę do kadłuba Housatonica za pomocą wysięgnika na dziobie, nie wrócił do portu. Załoga usnęła, bo skończył się w kadłubie tlen. Poza tym Konfederacja miała statek „Alabama”, który atakował jednostki Unii jak korsarz. Pojawiał się znikąd, atakował i uciekał. Zatopił aż 66 staków Unii, która dopadła go dopiero u wybrzeży….Francji ! Rajd za „Alabamą” trwał przez cały Atlantyk, więc chłopaki mieli rozmach.
Lotniskowiec Yorktown na emeryturze
Na koniec wizyty w tym mieście pojechaliśmy na lotniskowiec typu Yorktown z II wojny światowej zakotwiczony u wybrzeży zatoki. To jednostka – teraz muzeum – zasłużona w wojnie na Pacyfiku przeciwko Japonii, brała między innymi udział w słynnej bitwie o Midway. Pod Midway odwróciły się losy wojny amerykańsko-japońskiej, gdzie Stany Zjednoczone zahamowały napór Japończyków i przejęły inicjatywę, której nie oddały do końca wojny. Lotniskowiec zainkasował kilka bomb i torped i w zasadzie prawie zatonął. Ale zdołano go wyciągnąć i potem urządzono w nim muzeum. Na pokładzie zwiedzaliśmy samoloty, messy, maszynownię, pomieszczenia dla załogi, salę odpraw dla pilotów, stanowiska bojowe, windy dla samolotów, których każdy lotniskowiec mieścił około 25 i różne zakamarki.
Sympatyczny widok rozpościerał się z pokładu lotniskowca, który jednocześnie był pasem startowym dla samolotów. Przy jednostce stały jeszcze niszczyciele dla towarzystwa: „Laffey” i „Ingham”. Generalnie tysiące ton stali połyskującej wesoło w słońcu. Ala oglądała wszystko z uznaniem, a najbardziej ze wszystkich podobała jej się….łazienka dla pilotów. Taka piękna ze stalowymi wykończeniami. Z japońskiego teatru wojny przerzuciliśmy się na niemiecki..
Niemiecki U-boot i harcerze
Po zwiedzeniu lotniskowca zaliczyliśmy jeszcze niemieckiego U-boota, a raczej okręt podwodny „Clamagore” wybudowany przez Aliantów na jego wzór, ale nie zdążył wejść do akcji. Wojna się skończyła. Alicja kręciła wszystkimi gałkami, regulatorami, czym się dało, wykazywała czynne zainteresowanie. Na pokładzie łodzi podwodnej urządzono mini wystawę o państwach Osi: Japonii, Niemczech i Włoszech i że Amerykańce musiały tyle się męczyć i przelewać krew w walce z Japońcami i Niemcami zwłaszcza. Bili się przecież z nimi w Afryce i Europie pod wodzą Pattona. Omówiono zbrodnie japońskie i niemieckie i to, jak źli byli faszyści. Była tam grupa ok. 50 amerykańskich nastolatków na wycieczce, skautów w czerwonych krawacikach. Z wypiekami na twarzy śledzili wystawę i co naturalne, powoli zaczęli być źli na Japończyków i Niemców i być może pałać drobną rządzą odwetu. Japończyków wokół nie było, ale….byliśmy my. Ja wysoki, niebieskooki blondyn i Ala jako blondynka też nie ułatwiała sprawy. Oboje rozmawialiśmy w obcym języku i musieli skonstatować, że na pewno w niemieckim. Przyglądali nam się spode łba i pokazywali nas sobie palcami. Już czułem to pytanie wiszące w powietrzu. Dopadło nas gdy wychodziliśmy w pośpiechu z pomieszczenia:
– Are you German ? – jesteście Niemcami ? – krzyczeli
– Tata, spadamy, bo nam wpieprzą – uznała Alicja i tak zrobiliśmy.
Żeby zaoszczędzić na motelu od razu pojechaliśmy do Elizabethtown pospać na naszych materacach. Wróciliśmy wszechobecną autostradą 95 północ-południe przez Florence i Lumberton. Gdy wracaliśmy Ala kimała na tylnym siedzeniu, a ja rozmyślałem o Charlestone, czasach konfederacji i drugiej wojnie światowej. Jedno miejsce, a tyle wątków. Osobą która doskonale łączyła obie te kwestie w amerykańskiej historii był generał George Patton.