Ha, ha…zdjęcie tytułowe pochodzi z Karkonoszy bo ja wspinam się na takie właśnie wysokości. Ale jeśli chcesz poczytać o prawdziwej wspinaczce w Alpach, poczytaj relację mojego dobrego znajomego, który wiele lat temu zdobywał Mont Blanc. Dowiesz się, ile sił i wyrzeczeń potrzeba, aby dopiąć swego i jakie przemiany zachodzą we wspinaczu, czego boi się najbardziej, będąc tam w zimnie i na sporej wysokości ?
Dzisiaj ostatnia część alpejskiej trylogii, to kolejna alpejska wspinaczka, ale jeśli nie czytałeś dwóch pierwszych odcinków to zapraszam:
https://przygodypiotra.pl/rodzina-piotra/wyprawa-na-mont-blanc/
Kilka dni z życia wspinacza czyli jak zdobywano Mont Blanc cz. 2
Nocne śniadanie. Alpejska wspinaczka.
Wiedząc, że przed nami tylko 3 godziny odpoczynku a potem około 16-godzinny marsz, starałem się jak najszybciej zasnąć. Jednak targany zimnem i galopującymi myślami nie spałem więcej niż 45 minut. Obudziłem się około 1:30, na pół godziny przed planowanym śniadaniem i stwierdziłem, że nie ma sensu się dalej męczyć. Zlazłem ze stołu, ubrałem na siebie wszystko co miałem i usiadłem na ławce. Tkwiłem tak patrząc przed siebie z pustką w głowie. W międzyczasie okazało się, że wprowadzono nas w błąd i śniadanie zostanie podane dopiero o 2:30. Na godzinę zanurzyłem się w letargu.
Ocknąłem się kiedy podniosła się płyta w ścianie oddzielającej jadalnię od kuchni. W tym momencie ci, którzy mieli rezerwację, ruszyli do luki odbierać swoje posiłki. Moja prośba o możliwość kupna jakiegoś jedzenia spotkała się ze starym, dobrym francuskim fuknięciem opatrzonym nonszalanckim komentarzem, że przecież nie mamy rezerwacji, więc jeśli coś zostanie, to może…
Patrząc jak francuscy przewodnicy ze swoimi klientami raczą się chlebem z dżemem, serem i gorącą kawą, my sączyliśmy swoje mdłe żele, które z biegiem czasu budziły we mnie coraz większe obrzydzenie. Do Gouter dotarliśmy z wyczerpanymi zapasami i tu mieliśmy je uzupełnić, ale skończyło się niewypałem i zanosiło się na to, że w kolejnym dniu żel będzie naszym jedynym źródłem kalorii. Ble!
Wstawka Piotra Włódarczaka: No, ale co tak narzekasz ? Gdy kiedyś przemierzałem auto-stopem Europę Zachodnią, to jako pożywienie mieliśmy 23 puszki sardynek w oleju i 3 puszki śledzi w sosie pomidorowym, jedliśmy co dzień to samo, piliśmy mleko granulowane rozpuszczane w wodzie pobieranej z kranu w toaletach. I co ? Jeszcze będziesz marudzić ?
Brak lustrzanki ? Katastrofa !
Czekając na łaskę obsługi postanowiłem kolejny raz przepakować swój plecak, wszystko dokładnie składając i układając jedno na drugim w kolejności według planowanego zapotrzebowania. Lustrzanka miała powędrować na samą górę i wtedy ze zgrozą stwierdziłem, że jej nie ma. Zacząłem nerwowo przeszukiwać wszystkie swoje rzeczy, chodzić na czworakach między jedzącymi – po aparacie ani śladu. Marcin obserwował mnie bez słowa z bierną miną. A ja byłem dobity. Nie chodziło nawet o to, że to była nowa i całkiem kosztowna lustrzanka – ale opieprzany ciągle przez Marcina za to, że taszczę ze sobą taką landarę cieszyłem się na przepiękne zdjęcia ze szczytu. Okazało się, że nic z tego nie wyjdzie i wszystko nadaremne. Jedynym miejscem, gdzie ją mogłem zostawić było Tête Rousse, więc nie wahając się chwyciłem za telefon i zadzwoniłem tam. Kiedy zaspana właścicielka usłyszała w jakiej sprawie dzwonię, wściekła się i rzuciła słuchawką. Nie przeszło mi przecież przez głowę, że niewielu atakuje szczyt bezpośrednio z Tête Rousse, więc nie podaje się tam śniadań o 2. w nocy. Oni przecież sobie smacznie śpią.
Kiedy chwilowo pogodziłem się ze stratą i przypomniałem sobie o śniadaniu, kuchnię zamknięto. Byłem wściekły na siebie i cały świat. Obsługa wykazała się wspaniałomyślnym gestem i nalała nam herbatę, którą długo się delektowaliśmy. Następnie ubraliśmy się w gear i wyszliśmy na zewnątrz.
Była ciemna i bardzo mroźna noc. Byłem podekscytowany perspektywą stanięcia tego dnia na szczycie, równocześnie nie docierała do mnie myśl, że po dwóch latach i górze wydanych pieniędzy nareszcie ma mi się udać.
Rozpoczynamy atak.
Na szczęście podejście zaczynało się około godzinnym marszem w dość płaskim terenie, więc mogłem wejść w rytm i ostatecznie się dobudzić w nieco mniej gwałtowny sposób niż zwykle. Za to odczucie zimna było zaskakująco silne. Temperatura oscylowała w granicach -10 do -15°C a wiatr wiał z prędkością około 15 km/h więc zimno odczuwalne nie powinno przekraczać -23°C. Mimo to, kiedy przystawaliśmy marzłem potwornie. Już na tej relatywnie niewielkiej wysokości 4.500 mnpm wchodzi w życie zasada: idziesz – żyjesz, stoisz – umierasz. Zaczęła również porządnie docierać do mnie istota zjawiska, o którym już wcześniej miałem okazję przeczytać: to właśnie przenikliwe, bezlitosne i nieustępujące zimno łamie psychikę wielu twardzieli podejmujących pojedynek z górami. Ten czynnik doskwiera bardziej, niż strach przed śmiercią, wysiłek fizyczny czy rozłąka z rodziną i przyjaznym środowiskiem naturalnym.
Mieliśmy całkiem dobre tempo, leżące nieco powyżej średniej reszty stawki około 70 towarzyszących nam wspinaczy podzielonych na grupy różnej wielkości. Było w dalszym ciągu zupełnie ciemno, przed nami rysował się tylko niewyraźny kształt potężnej góry, która odcieniem szarości niewiele odbiegała od otaczającego ją nieba. Ten widok brutalnie przypominał, że szczyt jest jeszcze bardzo daleko. Jedynym wyróżniającym się elementem była poświata zapalonych czołówek wspinaczy, którzy razem wyglądali jak potężna, tu i ówdzie poprzecinana gąsienica ubrana w lampki LED, powolutku pełznąca w kierunku szczytu.
Im wyżej, tym bliżej skrajności w przeżywaniu emocji: każde prześcignięcie innej grupy powodowało, że czułem się jak Lance Armstrong, co za krótką chwilę mogło się przerodzić w poczucie głębokiej bezsilności wobec kolejnych wyzwań.
Brak doświadczenia wymuszał błędy: znów zapomniałem umieścić wąż od camel bag`a blisko ciała a zamiast tego przymocowałem go na zewnątrz. Woda w przewodzie zamarzła na kamień a mnie zaczęło męczyć nieznośne pragnienie. To ku uciesze Marcina, który stwierdził, że mi to dobrze zrobi bo za dużo piję. ”Your water supply management sucks” – jak to celnie skomentował mój francuski przewodnik 2 lata temu. Na domiar złego telefon komórkowy trzymałem w zewnętrznej kieszeni kurtki zamiast przy ciele, więc chociaż świeżo naładowany, bateria padła momentalnie. Wspaniale – pomyślałem sobie – nie będzie pamiątki i jeżeli zdobędę szczyt na pewno uwierzą mi na słowo…
Czasem dobrze działać jak robot.
Głośno dysząc szliśmy pierwszym stromym podejściem. Kąt nachylenia nie spadał poniżej 45°. Starałem się używać całego, choć wciąż mizernego doświadczenia zebranego na obu wyprawach: nie dać się ponosić emocjom, utrzymać stałe tempo, wejść w trans, wytrzymać. Stosowałem sprawdzoną metodę analizowania mechanicznej istoty marszu zamiast skupiania się na zmęczeniu. Każdy krok to w zasadzie dwa ruchy. Pierwszy to wymach z biodra, prosta rzecz przecież, nie wymaga siły i nie stawia oporu. Wymach, a siła odśrodkowa zrobi swoje i poprowadzi nogę do końca zakresu. Kiedy opadnie w śnieg, wystarczy jeszcze tylko jeden ruch, aby jednorazowo pokonać te 30 cm przewyższenia: wyprost w stawie kolanowym. Jak w serii ”jak oni to robią” na Discovery Channel, kiedy wielkie maszyny produkcyjne wykonują wiele tysięcy powtórzeń dziennie, nieporuszone upływającym czasem i monotonią wykonywanej czynności. To moje kolano ma się po prostu wyprostować, pomagają mu przy tym wszystkie mięśnie, a kąt między łydką i udem to nie więcej jak 10-30°. Bez zastanowienia, bez marudzenia i westchnień – wyprost. Wymach, wyprost, wymach, wyprost, wymach, wyprost…maszyna działa, jest dobrze.
Nareszcie – wschód słońca. Kiedy rozświetliło się otoczenie zaczęło do mnie docierać, że jesteśmy coraz bliżej szczytu. Dotychczasowe wysokie punkty odniesienia, które do tej pory górowały nad nami i zawsze towarzyszyły jak niezłomni strażnicy, niezależnie czy w Chamonix czy na lodowcu, nagle zaczęły ginąć pod nami i traciły znaczenie. Wciąż jednak nie widziałem szczytu i wiedziałem, że przed nami jeszcze Refuge Vallot – schron, którego należy używać tylko w sytuacjach awaryjnych a za nim najcięższy odcinek Monte Bianco, jak górę nazywają Włosi, właściciele jej połowy.
I stało się – ujrzałem szczyt. Ale nie ucieszyło mnie to zbytnio, bardziej przytłoczył ogrom ostatniej części Mont Blanc. Ukazała się nam bowiem potężna kilkusetmetrowa płetwa w kształcie bumeranga stojącego pionowo na obu końcach. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo na wszystkich zdjęciach które do tej pory widziałem góra wyglądała bardziej jak rozłożysta czapa przypominająca stożek.
Jedyną drogą na szczyt była wąska grań, z przepaścią po obu stronach. Zanim jednak zaatakowaliśmy ostatni odcinek, weszliśmy na chwilę do Vallota.
Schron dobry o każdej porze.
Ów schron to raczej upiorne miejsce: blaszana puszka, stojąca na podwyższeniu, z wejściem w podłodze, przez które wchodzi się drabiną. W środku nic, oprócz walających się śmieci i skrzynki radiowej z potężnym czerwonym przyciskiem S.O.S. Usiedliśmy na blaszanym podwyższeniu i zaczęliśmy sączyć żele. Przyznam, że byłem przestraszony i okropnie marzłem. Siedząc czułem jak dosłownie zamarzają mi końcówki palców u nóg. Nawet jeden z najlepszych modeli butów legendarnej firmy Scarpa nie jest w stanie pomóc. Siedzisz – umierasz. Dwóch francuzów będących z nami w Vallot jedząc nieprzerwanie się gimnastykowali. Nawet Marcinowi odechciało się żartów – ten ostatni odcinek daje się wszystkim we znaki. Była 7 rano, minęło już 13 godzin odkąd wyruszyliśmy z Tete Rousse. ”Boisz się ?” Spytał poważnie. ”Trochę tak” odpowiedziałem. ”Wytrzymaj jeszcze trochę, mamy dobry czas. Dasz radę” pocieszał.
Po 15 minutach w Vallot ruszyliśmy w kierunku szczytu. Idąc granią dyszałem już bardzo ciężko. Ale czułem, że mam zapas. I nie zapowiadało się na załamanie pogody. Kryzysy zaczęły powoli ustępować, wypychane potężną dawką adrenaliny, która gromadziła się we mnie. I wtedy pierwszy raz się pobeczałem. Tak cichutko, żeby Marcin nie słyszał. Bo zrozumiałem, że chyba dojdziemy. Tu znów doświadczony alpinista uśmiechnie się z pobłażaniem, ale moment w którym się znajdowałem był tak skrajną odmianą od codziennego bałaganu w jaki wpędziłem moje życie i tak nowym doświadczeniem, że organizm zareagował właśnie w ten sposób. Nie zastanawiałem się nad tym jaka wysokość nad poziomem morza jest granicą obciachu dla płaczu w górach. To było oczyszczające przeżycie. Wiele negatywnych doświadczeń kumulowało się we mnie w ostatnich latach i nie ukrywam, że od jakiegoś czasu nie czułem się szczęśliwy. Czasem w cięższych chwilach, w samotności, człowiek ma ochotę zapłakać, a jest tylko pustka. Ta wyprawa miała pomóc odzyskać siły do życia i wiarę w siebie. Dlatego cieszyłem się, że ta dająca ulgę reakcja nie obumarła we mnie. Kiedy przestało ściskać w gardle i mogłem już wykrztusić kilka słów zażartowałem: ”Hej, Marcin, chyba nasze szansy na wejście wzrosły z 10% do 30%, hehe”. Nagle zorientowałem się, że zupełnie odwróciłem swoją uwagę od zmęczenia a do szczytu nie więcej jak pół godziny…
Mamy to ! Orgazm na szczycie !
Na szczycie stanęliśmy o 8:27, licząc od Vallota pół godziny poniżej czasu podawanego w przewodnikach. Byłem pod wrażeniem widoku, ale przede wszystkim niesamowicie wdzięczny losowi za zajebiste szczęście jakim nas obdarzył i dumny z trafnej decyzji jaką podjęliśmy w Tete Rousse wychodząc w najlepszym momencie z możliwych. Uścisnąłem Marcina mówiąc: ”Dzięki Bracie za to, że mnie tu wniosłeś”. On na to: „Nikt Cię nie wniósł Chłopie, sam wlazłeś.” I dodał ”Ambitny jesteś, nie sądziłem, że się uda”. W tym momencie ujrzałem dwóch mężczyzn, którzy weszli na szczyt na chwilę przed nami. Jeden z nich robił zdjęcia drugiemu, który trzymał w rękach polską flagę. Nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście. Szybko się przywitaliśmy, pożyczyłem flagę i poprosiłem o zrobienie mi kilku fotek. Radosław nagrał mnie również kiedy wykrzyczałem i 3 razy przeliterowałem mu swój adres e-mailowy. Później był jeszcze tydzień nerwowego oczekiwania na zdjęcia, które w końcu, dzięki Radkowi, do mnie dotarły.
Jak się wlazło, to trzeba teraz zejść.
Przyglądając się zdjęciom himalaistów na szczytach gór, widać, że ich radość rzadko jest beztroska i niepohamowana. Często na ich twarzach widać nutkę napięcia i refleksji. Powód jest prosty – perspektywa zejścia, podczas którego zdarza się 80% wypadków. Potrzeba doświadczenia aby nie stracić motywacji i zachować koncentrację – to ważne. W naszym wypadku zejście było całkiem przyjemne. Robiło się coraz cieplej, co jakiś czas przystawaliśmy, aby zdejmować z siebie kolejne warstwy ubrania, oddychało się coraz swobodniej.
Robiąc chwilowy postój w Tête Rousse bardzo miła niespodzianka: znalazł się mój aparat. Właścicielka schroniska po nocnej rozmowie telefonicznej ze mną stwierdziła, że skoro już ją obudziłem, rozejrzy się za nim. Leżał na podłodze w jadalni. Na dodatek kiedy mi go oddawała wcale nie była zła i gratulowała wejścia. Słońce świeciło, a ja pokochałem tą panią!
Po 24 godzinach ciężkiego marszu, minus 3 godziny spędzone w Goutier, dotarliśmu do przystanku Nid d` Aigle na 30 minut przed odjazdem ostatniego tramwaju. Byłem kompletnie wypompowany. Ale to właśnie dopiero teraz, a nie na szczycie, przychodzi olbrzymia ulga, spełnienie i duma. Rozglądasz się dookoła na otaczające Cię wysokie szczyty i myślisz jedno: byłem wyżej. Wg zeznań spotkanych przewodników ze względu na niedobrą pogodę tylko 10 – 15% starających się weszło w tym okresie na szczyt. Nasze podejście nie było w czystym stylu alpejskim, ale to nie miało kompletnie żadnego znaczenia.
Dojechaliśmy tramwajem do Chamonix. Pierwsze uczucie to przedziwne wrażenie ”gęstego” powietrza. Byliśmy prawie 4.000 metrów przewyższenia poniżej szczytu i miałem wrażenie, że powietrze jest jak zupa, którą mogę zjeść łyżką. Obok przystanku była pizzeria do której weszliśmy i od razu poszedłem do łazienki. Od 4 dni nie myłem się i nie przebierałem. Odkręciłem kran z bieżącą wodą, namydliłem ręce, umyłem twarz – niebiańskie doznanie. A pizza vegateriana była najlepszą jaką jadłem.