Dzień 2. Lufa i oniemiali turyści. Wspinaczka w Alpach.
Po nocy spędzonej w dolinie wybraliśmy się na lodowiec planując nocleg w jednym z najwyżej położonych schronisk Europy: Refuge des Cosmiques oraz powrót następnego dnia. Kolega spytał czy mam coś przeciwko włączeniu “napędu na cztery” czyli trawersu skalnej grani na szczycie Aiguille du Midi. Innymi słowy skalna wspinaczka w rakach i nie na skałkach, tylko wysoko w górach. Czułem, że po prostu nie mam wyjścia. Zaczęliśmy. Oto nasza wspinaczka w Alpach.
Całość poszła bardzo sprawnie a kompan zdobył się nawet na kilka komplementów w moją stronę (co mnie cieszyło, bo już po kilku wspólnie spędzonych dniach zdążyłem się zorientować, że nie rozdaje ich w nadmiarze). Miło było korzystać z doświadczeń zdobytych w Klatreverket, centrum wspinaczkowego w Oslo. Podczas tego trawersu wspinacz jest wystawiony na potężną ekspozycję, tzw. ”lufę”. Nie ukrywam, że znów odezwały się we mnie różne lęki, ale z biegiem czasu czułem się coraz swobodniej. Po ok. 3 godzinach mój współtowarzysz, stojąc kilka metrów przede mną, powiedział:
– Ładnie ci idzie, a za winklem czeka nas mały bonus“.
Obeszliśmy duży, spiczasty kamień i nagle, na kilka metrów przed nami, pojawił się taras widokowy pełen turystów. To był koniec trawersu. Kiedy ukazaliśmy się oczom tych ludzi, którzy często bali się podejść do barierki tarasu, niektórzy dosłownie pobledli. Nie mieściło im się w głowie, że po tych wąziutkich kamieniach na dole, wbijających się w bezkresną przestrzeń, ktoś zmierza ku nim. Gdybym stał na tym tarasie kilka lat temu i zaobserwował podobną sytuację, pewnie myślałbym to samo. Kiedy weszliśmy drabinką podczepioną pod taras, gapie zaczęli się z nami fotografować. Kilku Włochów powiedziało nam, że stoją tam od godziny obserwując nasz progres.
Szczytujemy w 12 minut
Ponieważ zatoczyliśmy koło i znaleźliśmy się w punkcie wyjścia musieliśmy zejść ponownie na lodowiec a następnie wejść pod górę do położonego ok. 100 metrów nad nami Cosmiques`a. Nie mieliśmy na to zbytniej ochoty, więc żeby nie opuściło nas morale postanowiliśmy przyznać sobie ocenę za to wejście.
– Jak myślisz, kiedy będziemy u góry?
– Myślę, że 20 do 30 min to będzie ”piątka”, poniżej 20 ”szóstka”.
– ”Szóstka” to jeśli uda nam się w 15…
– No dobra, to łykamy tamtych – powiedziałem wskazując na 3 grupę przed nami.
Z dwiema pierwszymi poszło łatwo, ale z trzecią był problem, bo podejście zrobiło się strome a poza wąskim szlakiem śnieg był głęboki na 50 cm. Kiedy zaczęliśmy wyprzedzać zaraz ugrzęźliśmy i próba okazała się nieudana. Wróciliśmy na szlak i znów dogoniliśmy tamtych. W końcu zebrałem się w sobie i krzyknąłem do kamrata: „Teraz ! Ciśnij !”
Zrobiliśmy kilka kroków w prawo i znów się zapadliśmy, ale tym razem ciężko dysząc nie przestawaliśmy biec pod górę po kolana w śniegu. Kiedy wreszcie wyprzedziliśmy ”rywali”, wskoczyliśmy z powrotem na szlak. Kręciło mi się w głowie, nie mogłem opanować dyszenia. Po chwili jednak, cały czas idąc, uspokoiłem puls. No i udało nam się, wbiegliśmy do Cosmiques`a w 12 minut. To było coś. Na tej krótkiej trasie zostawiłem sporo frustracji, która gnieździła się we mnie od czasu ostatniej wyprawy. Po długim dniu wspinania forma trzymała i miałem zapas sił. Czułem się świetnie, pomyślałem: jestem gotowy na MB!
Refuge des Cosmiques
to naprawdę wyjątkowe miejsce. Jedynym źródłem bieżącej wody dla 150 gości to malutki kranik we wspólnej ”łazience”, zaopatrzonej również w dwa sedesy. obfita, 3-daniowa kolacja o 18:30. Wszystko podawane w dużych miskach do podziału na 8 losowo usadzonych przy jednym stole gości. O 19 obsługa wyrzuca wszystkich od stołu i podawana jest druga tura posiłku dla następnych. Kurde, prawie tak jak w filmie „Miś”, jeśli kojarzycie posiłek w talerzach przykręcanych do stołu i z łyżkami na łańcuchach. Łóżka są 8-osobowe, a na jedną sypialnię przypada około 20 osób. Jeśli ktoś chrapie, to ma przejebane.
O 21 wszyscy już śpią, żadnych rozmów, a zapalenie światła to największe przestępstwo. Żadnego pieprzenia na facebooku. Śniadania podawane są o 1:00 i 3:00 w nocy dla idących na Mont Blanc i o 07:00 dla reszty.
Dwaj nasi koledzy, którzy spali w namiocie niedaleko nas dowiedzieli się o naszym pobycie w Cosmiques i postanowili dotrzymać nam towarzystwa podczas kolacji. Pierwszym z nich był jeden z najlepszych młodych wspinaczy w Polsce, uczestnik wypraw m.in. na Alaskę, Grenlandię i Tybet, wielokrotnie nagradzany przez różne związki wspinaczy w Polsce, redaktor miesięcznika Góry. Drugi to Adam Pustelnik, którego, jak to się ładnie mówi, przedstawiać nie trzeba. Może wspomnę tylko, że jako bezkonkurencyjnie najlepszego wspinacza w Polsce i jednego z najlepszych na świecie poproszono go aby układał drogi dla wspinaczy podczas mistrzostw świata odbywających się w centrum Chamonix w dzień mojego przyjazdu. W zeszłym roku Adam stał się pierwszym Polakiem, któremu udało się przejść sławną drogę Action Directe w Niemczech, jedną z najtrudniejszych dróg wspinaczkowych świata. Nie ukrywam, że całkiem miło było spędzić wieczór w takim towarzystwie. Przed położeniem się spać poszedłem jeszcze na chwilę na taras by zapalić papierosa i obejrzeć zachód słońca na niemal czterech tysiącach metrów nad poziomem morza…
Dzień 3
Wstaliśmy przed godziną 3. Obaj mieliśmy kiepską noc, bo niektórzy w naszej sypialni chyba nie rozumieli zasad panujących w tym schronisku. Ciągła krzątanina niektórych gości i rozmowy za drzwiami do północy dały nam się we znaki. Budziłem się co chwilę wściekły, gdybym tylko miał karabin…O 3 zjedliśmy śniadanie składające się z chleba, masła, serka topionego i dżemu oraz kubka lurowatej kawy. Kto był we Francji ten wie, że w kwestii kawy dzielą ich od Włochów lata świetlne…
Produkujemy czerwone krwinki i woda na wagę złota
Planem tego dnia było wejście na Mont Blanc du Tacul (4248 m.n.p.m.), co stanowi ok 40% odległości do szczytu Mont Blanc. To dość ambitne założenie zważywszy na naszą aktywność w poprzednich dniach. Chodziło o to, żeby się porządnie zmęczyć i dać silny bodziec organizmowi, aby po powrocie do doliny zaczął produkować większą ilość czerwonych krwinek. Czekała nas zatem dwudniowa laba – równie ważna część dobrej aklimatyzacji. Przed wyjściem jeszcze “małe” niedopatrzenie z mojej strony, bo podczas kiedy pakowałem plecak pracownica zamknęła kuchnię i poszła spać. A ja zapomniałem kupić wodę. Ups. woda bieżąca w Cosmiques absolutnie nie nadaje się do picia i może wywołać biegunkę. Nie pozostało mi nic innego jak zebrać nieopróżnione butelki tych którzy już wyszli i zlać ich zawartość do mojego camel bag’a. Mmm…pycha.
Euforia i kryzys – nasz chleb codzienny
Wyszliśmy na szlak. Podejście na Tacul jest bardzo strome. Na tle nieba dobrze widać cały pierwszy odcinek (z trzech) drogi na Mont Blanc. Była godzina 4:00. Zwykle w ciągu dnia na szlaku jest kilkanaście grup zmierzających na szczyt. Ci, którzy chcą uniknąć tłoku wychodzą w nocy. Dzięki zapalonym czołówkom łatwo było dojrzeć wszystkich idących: oprócz nas dwóch tylko jeszcze jedna 3-osobowa grupa. Góry nocą to, przynajmniej dla mnie, dość upiorny widok. Uczucie samotności i bezsilności wobec żywiołów jest jeszcze silniejsze. Co chwilę wpatrywałem się w rozświetlony horyzont z utęsknieniem wyczekując wschodu słońca. W dodatku w pierwszych minutach wejścia, jak to podczas takich wypraw bywa, euforia poprzedniego dnia nagle przerodziła się w kryzys. Szybko ogarniało mnie zmęczenie a do przejścia jeszcze taki kawał. Może się nie nadaję? To tylko Mont Blanc, co będzie dalej, w większych górach? Czy nie lepiej będzie po prostu przerwać, wrócić do domu, usiąść wygodnie w fotelu i udać, że nic się nie wydarzyło?
Ale z niespodziewanym nadchodzeniem kryzysów trzeba się pogodzić i często odchodzą równie szybko jak przyszły. Złapaliśmy dobry rytm i tak pokonywaliśmy kolejne odcinki trasy. O 8 rano dotarliśmy na szczyt. Było wietrznie i bardzo zimno, ale widok wspaniały.
Zjedliśmy drugie śniadanie i zaczęliśmy wracać do Cosmiques`a. Po drodze spotkaliśmy mnóstwo idących, szlak był zatłoczony jak autostrada. Jak dobrze, że wchodziliśmy w nocy ! Czekało nas jeszcze kilkusetmetrowe podejście do Midi, przez który mieliśmy wrócić do doliny. Takie ostatnie podejścia, szczególnie w drodze powrotnej, to zawsze test silnej woli. W końcu dotarliśmy do doliny, a tam…30 stopni w cieniu i dopiero 11:30 przed południem. Niemal całą resztę dnia przespałem, obudziłem się dopiero koło 20 i od razu napiłem się zimnego piwa. To był na prawdę długi dzień…
Dzień 4-6. Aklimatyzacja to jest to !
Odpoczynek stał pod znakiem dobrego jedzenia, wina i wódki i spotkań ze znajomymi sympatykami gór. Przyznam, że nieco zweryfikowałem swoje poglądy na temat tego środowiska – nie wszyscy potrafią mówić tylko o jednym i oceniać innych według ich dokonań i stylu wspinania.
Kiedy czasu na wyprawę niewiele, konieczny jest przynajmniej jeden dzień odpoczynku w ramach aklimatyzacji. Ten dzień należy spędzić jak najniżej, aby organizm mógł wyprodukować ilość czerwonych krwinek konieczną do jego normalnego funkcjonowania na dużej wysokości. Nieświadomi, szczególnie Ci idący Drogą Normalną bez możliwości szybkiego zejścia/zjazdu, pokonuje kolejne etapy góry nie wracając do doliny. Taka aklimatyzacja jest znacznie wolniejsza i trwa co najmniej tydzień. Niewielu ma tyle czasu, więc, ku swojemu zdumieniu, mimo kilku dni spędzonych wysoko, podczas ataku szczytowego turyści padają ofiarą choroby wysokościowej: mdłości, braku apetytu, bólu głowy, ciągłego pragnienia. Takie objawy potrafią zamknąć drogę na szczyt.
Ponieważ jeszcze wtedy wydawało nam się, że mamy sporo czasu, postanowiliśmy zrobić dwa dni przerwy, aby mięśnie nóg mogły się całkowicie zregenerować, ale również ze względu na panującą niepogodę. Drugiego dnia nie mogliśmy jednak usiedzieć na miejscu i ruszyliśmy na ściankę do centrum wspinaczkowego w Chamonix.
Pogoda krzyżuje nam plany
To był już 6. dzień w rejonie Masywu i czuliśmy, że czas przejść do zasadniczej części wyprawy. Wieczorem chcieliśmy ruszyć do Cosmiques by o godz. 02:00 w nocy rozpocząć atak na szczyt. Nasze plany zostały jednak pokrzyżowane przez niepokorną pogodę. Na bieżąco studiowaliśmy pochodzące z różnych źródeł prognozy, które na tamtą chwilę wyglądały co najmniej niewesoło. Ciągle nowe opady śniegu (ok. 60 cm w ciągu 3 dni!) wprowadziły w Alpach warunki niemalże zimowe. Drastycznie wzrosło zagrożenie lawinowe, nie mówiąc o zasypanych szlakach, które mogły okazać się nie do przejścia. Do tego wiatry połączone z silnym mrozem skutkowały odczuwalną temperaturą w okolicach -35 stopni na 4000 mnpm. Jak to określili Anglicy: “That’s a fuckin’ no-starter“. A ponieważ nikt się na taką próbę nie porwał nie znaliśmy żadnych szczegółów dot. faktycznych warunków w okolicach szczytu – mogliśmy się ich jedynie domyślać. To co widzieliśmy z doliny podczas krótkich chwil przejaśnień nie napawało nas optymizmem: potężne zwały śniegu zalegające już od 2500 mnpm – tak nisko spadła izoterma. Niestabilne seraki o grubości do ok. 100 metrów upiornie wiszące nad szlakami, mogące urwać się w każdej chwili. Co gorsza, prognoza na kolejne dni nie zapowiadała poprawy. A my ze względów logistycznych mieliśmy ich jeszcze tylko 2, ponieważ był to już 3., nieplanowany zresztą, dzień odpoczynku. Pozostało nam jedynie łudzić się nadzieją niespodziewanego przejaśnienia. Takich warunków w środku lipca nie pamiętał nikt. Już wtedy podjęliśmy decyzję o zmianie drogi wejścia z Traverse na Normalną, która w tych okolicznościach była najbezpieczniejszą i dawała jakiekolwiek nadzieje na dotarcie na szczyt. Mimo, iż bardziej niebezpieczna latem ze względu na spadające kamienie ze słynnego Kuluaru, uchodzi za najłatwiejszą, gdyż można podzielić ją na krótsze etapy z możliwością odpoczynku pomiędzy nimi. Dzień szczytowy Drogą Normalną, ruszając ze schroniska Goutier, jest stosunkowo krótki i trwa tam i z powrotem ok. 9 godzin. Całkowite podejście jest jednak znacznie dłuższe niż droga Traverse. To oznaczało, że ruszając z Nid d`Aigle następnego dnia wcześnie rano musieliśmy pokonać 5000 metrów przewyższenia netto tam i z powrotem w ciągu 36 godzin (To była jedyna szansa, abym zdążył na samolot do domu z lotniska w Mediolanie). Należy pamiętać, że ok 80% wypadków w górach zdarza się podczas zejść – najmniej motywującej i najbardziej niebezpiecznej części wszelakich wypraw.
Czekało nas zatem spore wyzwanie, które dla mnie miało się okazać jedną z najbardziej wyczerpujących przygód życia. Chwilę potem przeczytałem o śmierci dwóch Francuskich alpinistów na Mont Blanc dzień wcześniej. To była trudna noc…
Dzień 7-8. Pięciogwiazdkowy hotel dla wspinaczy.
O 07:00 rano spotkaliśmy się w La Fayete, oddalonego o ok. 30 km od Chamonix. Stamtąd Tramway du Mont Blanc udaliśmy się do Nid d` Aigle, miejsca na zachodnim skraju doliny, u podnóża Masywu. Noc dała mi się we znaki, głowę miałem pełną ambiwalentnych myśli: z jednej strony długo czekałem na tą chwilę i właściwie powinienem się cieszyć, z drugiej czułem, że pcham się w niepewne rejony, bez możliwości szybkiego odwrotu i zmuszony do pogodzenia się z ryzykiem. Innymi słowy: żarty się skończyły. Tramwaj wlókł się okropnie, ale szczerze mówiąc odpowiadało mi to, najchętniej mógłby tam w ogóle nie dojeżdżać…
Po około godzinie wysiedliśmy na przystanku końcowym Nid d` Aigle, który jest po prostu drewnianą budką pośród skał. Zaczęliśmy podejście w gęstej mgle i lekkim opadzie śniegu. Byłem nieco zaskoczony łatwością pierwszego odcinka, trochę przypominającego norweskie góry: wszędzie kamienie, stosunkowo małe nachylenie. Szybko znaleźliśmy się w Tête Rousse, leżącym na ok. 3150 mnpm, przedostatnim schronisku w drodze na szczyt. Szybko się zorientowałem, że jego standard znacznie ustępuje warunkom w Cosmiques: zupełny brak bieżącej wody, koce i poduszki bez poszewek wyglądały, jakby nie były wymieniane ani razu odkąd je umieszczono na 8-osobowych łóżkach. Używane na przemian przez turystów, którzy od kilu dni i nocy nie zdejmowali z siebie ubrania i nie mieli kontaktu z wodą. Pomieszczenia sypialne były nieogrzewane, więc za dnia było za zimno żeby w nich przebywać a w nocy grzały się oddechami śpiących. Nikt nie wietrzył aby zapobiec utracie ciepła więc na oknach i ścianach skraplała się wilgoć. Jedynym sposobem na wysuszenie spoconego ubrania było pozostawienie go na sobie i przykrycie się kocem. Taki sposób oznaczał zaśnięcie w przenikliwym zimnie, ale za to obudzenie się w ubraniu nieco mniej wilgotnym.
Guru podaje nam do stołu ? Niesłychane !
Obsługa była za to szalenie miła, zupełnie niepodobna do typowej francuskiej ”gościnności”. Kupując kolację zwróciłem uwagę na plakat zawieszony nad głowami gospodarzy – to zdjęcie Minomy Sherpy który, mając zaledwie trzydzieści kilka lat, w maju tego roku po raz 5. stanął na szczycie Mt. Everest. Minoma wiosną i jesienią bierze udział w komercyjnych ekspedycjach na najwyższą górę świata, latem dorabia pracując w kuchni w Tête Rousse i podając jedzenie takim cieniasom jak ja. Robiąc sobie z nim zdjęcie powiedziałem mu, że role zdecydowanie powinny być odwrotne. Od tej pory nie pozwoliłem sobie, aby Minoma mi cokolwiek przynosił i sam biegałem ze swoim żarciem i myłem po sobie stół.
Było wczesne popołudnie, a za oknem wciąż śnieg i wiatr. Liczyliśmy na zapowiadane od kilku dni okno pogodowe, które miało nastać w nocy i utrzymać się do południa następnego dnia. To mogłoby wystarczyć do zdobycia szczytu. Jednak po kilku godzinach John, angielski przewodnik mający dostęp do szczegółowej, na bieżąco uaktualnianej prognozy, zakomunikował swojej grupie, że okno zostało ”odwołane” a najbliższe ewentualne rozpogodzenie miało nastąpić dopiero popołudniu dnia następnego. To zresztą była najbardziej optymistyczna wersja. Inne prognozy mówiły nawet o nieprzerwanych opadach do końca tygodnia. Ja natomiast, aby zdążyć na samolot do domu, musiałem ruszyć najbliższą nocą. Następnym zaś odcinkiem była stroma, 500-metrowa ściana z Kuluarem z którego z różną częstotliwością spadają kamienie przecinając szlak. Około 100 osób przechodzących tędy co roku ginie. Odsetek zabitych jest niewielki, ale i tak w tym miejscu wymagana jest najwyższa koncentracja. Przechodzenie Kuluaru w niepogodę nie wchodzi w rachubę.
W tych okolicznościach bałem się pytać jakie jeszcze mamy szanse na zdobycie szczytu, biorąc pod uwagę kurczący się czas. Przy całym moim optymizmie nie dawałem temu więcej jak 20-30%, Postanowiłem jednak, że nie poddam się bez walki i nieśmiało zapytałem mojego przewodnika czy, jeśli zamówię sobie nowy lot w sobotę (była środa), zechce poświęcić mi jeszcze jeden, nadprogramowy dzień i poczeka ze mną na rozwój sytuacji. Miałem szczęście, że jako stosunkowo młody przewodnik, jeszcze pełen ambicji i radości chodzenia po górach, zgodził się bez wahania. Później okazało się, że zrobił to również ze względu na szacunek do mojego uporu i nie chciał mnie zawieźć. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczny. Położyliśmy się zatem spać ze skromną nadzieją na polepszenie warunków w czwartek.
Wynik negatywny to też wynik, ale…
Ów dzień stał pod znakiem nerwowego wyglądania przez okno, smsowania do znajomych którzy przesyłali uaktualniane prognozy pogody dla Masywu i ciągłego snucia planów wg. różnych bardziej i mniej możliwych scenariuszy. Z podobnymi problemami borykali się również inni goście schroniska: Anglicy, Rosjanie, Niemcy, Macedończycy i inni, którzy lojalnie wymieniali się szczegółowymi informacjami. Powoli godząc się z porażką starałem się spojrzeć na swoje położenie z szerszej perspektywy i zrozumieć, że dokładnie takie sytuacje są nieodłączną częścią wypraw w góry, niezależnie od ich wysokości i kontynentu na którym leżą. Mimo wszystko byłem zadowolony z tego doświadczenia.
Z biegiem dnia prognozy coraz bardziej się do siebie upodabniały i zaczął się z nich wyłaniać wspólny obraz: Od godz. 17:00 śnieżyca i wiatr mają powoli ustępować strefie wyżu. Do północy mgła i śnieg miały jeszcze nie do końca odpuścić, ale potem oczekiwane było czyste niebo. Ostrzegano nas jedynie przed zimnem – odczuwalna temperatura miała oscylować w granicach -25 stopni. Pomyślałem sobie, że po 8 latach chodzenia po Norwegii to akurat odstrasza mnie najmniej. Taka pogoda miała się utrzymać do południa następnego dnia. To był znak do ataku, teraz już nie było na co czekać. Była godzina 14 i nie mogłem powstrzymać nerwowości: ciągle wyglądałem przez okno, przepakowywałem plecak, sprawdzałem buty i ubranie, wertowałem na nowo te same gazety.
Wreszcie wyruszamy
W końcu o 19:00 ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdecydowaliśmy się na ten krok jako jedyni spośród czekających. Naszym celem było dojście do Refuge du Gouter przed zmierzchem, a wielu bało się, że na skale zastanie ich noc. Grand Couloir, którym zaczyna się skalne podejście, to zaledwie kilkudziesięciometrowy odcinek, ale należy pokonywać go marszobiegiem, w pełnej gotowości, bez przerwy patrząc w górę. Na szczęście zimowa aura powodowała, że śnieg i mróz związały skały na grani co chwilowo czyniło Kuluar miejscem względnie bezpiecznym. Wieloletnie doświadczenie i szacunek środowiska nie pomogło Wojciechowi Kozubowi, który zginął w tym miejscu trafiony spadającym kamieniem kilka dni wcześniej. Być może nie wziął pod uwagę, że w tym czasie panowała ciepła i sucha pogoda a w takich warunkach Kuluar przekracza się wyłącznie w nocy albo o świcie. Jak widać o powodzeniu w górach nie tylko decyduje ilość zdobytych szczytów i trudnych dróg, ale roztropne decyzje ”tu i teraz”.
Straszna nora, ale pożądana
Szybko poruszaliśmy się w górę skały. Mgła pomagała mi radzić sobie z lękami, bo z jednej strony nie była za gęsta i dawała 50 metrów widoczności, z drugiej skutecznie zakrywała ekspozycję. O zmierzchu, po 2,5 godzinach wspinaczki i 30 minut przed czasem szacowanym przez przewodniki znaleźliśmy się w Refuge du Gouter.
O tymże miejscu krążą różne opinie, ale wszystkie mają wspólny mianownik – żadna nie jest pozytywna. Kiedy przekroczyłem próg Gouter szybko zorientowałem się dlaczego: Niemal zupełna ciemność rozświetlana gdzieniegdzie trupiobladą poświatą energooszczędnych żarówek. Brak ogrzewania, ale też wentylacji powodował, że w lodowatym powietrzu unosił się zatęchły swąd oddechów i niedomytych ciał, skraplający się na ścianach i oknach. Mimo to miejsca tam są bardzo pożądane ze względu na strategiczną lokalizację tego najwyżej położonego schroniska w Europie. Zarezerwowanie czegokolwiek graniczy z cudem, bo wszystko co dostępne rozchodzi się wiosną, w pierwszy dzień przyjmowania zamówień. Podobno kontaktując się z Gouter nawet z odpowiednim wyprzedzeniem na ogół dostaje się odmowę, jeśli dzwoniący nie jest francuskim przewodnikiem. To wszystko powoduje, że kilka metrów od obecnego powstaje nowe schronisko, które ma nieco poprawić sytuację.
Była godzina 22:00 i kiedy obsługa schroniska ujrzała nas wchodzących do środka, nie zadano sobie nawet trudu poinformowania nas o braku miejsc. Po prostu zamknięto nam przed nosem kuchnię i korytarz prowadzący do pokoi. Zostaliśmy w przedsionku ze stołami jadalnymi, czymś w rodzaju malutkiej stołówki. Stamtąd już obsługa, wg. francuskiego prawa, nie może wyrzucić nikogo na zewnątrz. Pewien koczujący na ziemi Polak pocieszył nas, że to i tak lepsze od ”sypialni” w których smród był podobno nie do wytrzymania. Mimo wszystko nie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw i nie mieliśmy ze sobą odpowiednich śpiworów. Zanim rozbrzmią głosy potępienia chciałem zwrócić uwagę na fakt, że śpiwory niesie się tylko w przypadku, gdy planowane jest biwakowanie, za czym idą jeszcze namiot, sprzęt do gotowania itd. W takim wypadku ciężar plecaków często dochodzi do 20 kg. Wielu alpinistów wybiera zatem sposób „na lekko”, ograniczając balast do minimum, jednocześnie roztropnie planując postoje w schroniskach i skrupulatnie śledząc prognozy pogody. W takim wypadku należy pamiętać o chemicznych rozgrzewaczach do rąk i nóg, żelach wysokoenergetycznych, min. 2 par rękawic i skarpet wysokogórskich itp. rzeczy, które mają zapobiec odmrożeniu w przypadku utknięcia na szlaku i oczekiwania na pomoc.
Organizujemy sobie nocleg na ugorze. Najgorsza noc w życiu.
Udało nam się zorganizować po jednym, cienkim kocu dla każdego z nas. Złączyłem dwa stoły, położyłem na nie połowę koca, a drugą się przykryłem. Z plecaka wyjąłem polar który upchałem do worka wodoodpornego służącego do przykrywania plecaka podczas deszczu. W ten sposób miałem coś w rodzaju poduszki. Zgodnie z wypraktykowanym schematem nie zdjąłem z siebie spoconych rzeczy, aby wyschły na mnie do rana. To okazało się poważnym błędem. Mieliśmy tylko 3 godziny snu a ja nie mogłem zasnąć targany dreszczami. Mimo, iż miałem na sobie dwie pary wełnianych skarpet, specjalne kalesony z mieszanki wełny i mikrowłókien, Goretex`owe spodnie, rękawiczki i kurtkę, czapkę oraz kaptur – umierałem z zimna. Goretex`owa kurtka tylko pogorszała sytuację zamykając chłód mokrych rzeczy wewnątrz jak drzwi lodówki. W tych warunkach wysuszenie czegokolwiek na sobie i tak nie wchodziło w grę, więc powinienem był ubrać suchy polar, a poduszkę zrobić z mokrego ubrania– wodoodporny wór byłby dobrym izolatorem wilgoci. Nie wiedzieć czemu nie potrafiłem jednak trzeźwo ocenić tej sytuacji. Leżałem więc w obrzydliwym Gouter, na twardym stole, przykryty połową koca, telepiąc się z zimna z na okrągło brzmiącymi w głowie słowami mojego syna: ”Tata, ja nie chcę,żebyś zginął w górach...”. Do tego skraplająca się wilgoć co chwilę kapała na mnie z sufitu. To wszystko złożyło się na jedną z najgorszych nocy w moim życiu. Czasami tylko, kątem oka, dostrzegałem przez szparkę w zaparowanym oknie jasno świecące gwiazdy. Znak, że nadeszło przejaśnienie…
Przeczytaj pierwszą część o naszych dzielnych wspinaczach:
https://przygodypiotra.pl/rodzina-piotra/wyprawa-na-mont-blanc/