Wyprawa na Mont Blanc
To moja druga przygoda z tą górą. Wyprawa na Mont Blank nie była mi obca, ale poprzednim razem musiałem zawrócić, a do szczytu było już tak niewiele. Wystarczyłaby godzina wędrówki z małym okładem i moja noga stanęłaby na szczycie. Powodem rejterady, a raczej odwrotu z rozsądku było wyczerpanie i choroba wysokościowa. Nie, nie tęskniłem za serialem „M jak Miłość”, absolutnie nie i nie to było przyczyną rezygnacji. Ważnym powodem był też brak czasu i zbliżający się front burzowy, który miał utrzymywać się przez kilka dni. To narzuciłoby mi i mojej ekipie bardzo wysokie tempo wejścia i zabrakłoby dni niezbędnych do prawidłowej aklimatyzacji. Teraz wiem, że w tych warunkach szanse na wejście drogą Traverse od początku były małe. Ta droga, znana również jako The Three Monts, jest jedną z najbardziej wyczerpujących dróg nie wspinaczkowych na Mont Blanc. Marsz w dzień szczytowy zaczyna się o 2:00 nad ranem i, jak wskazuje nazwa, wiedzie przez dwa inne szczyty: Mont Blanc du Tacul i Mont Maudit. Po pokonaniu drugiego szczytu nie ma już możliwości szybkiego odwrotu w razie załamania się pogody. Zatem to droga jednokierunkowa. Schron pogodowy znajduje się po zachodniej stronie góry i jedyna droga do niego wiedzie przez szczyt. Dlatego ważna jest dobra organizacja i stabilna pogoda przez cały dzień szczytowy.
Na początek każdy musi znaleźć własną drogę
Fizycznie nie jestem stworzony do himalaizmu – wysoki, barczysty, ponad 90 kg wagi. W dodatku tryb życia wypełniony obowiązkami, sprawia, że regularny trening to logistyczne wyzwanie. Ale staram się jak mogę nadrabiać miłością do gór i chęcią osiągnięcia celu. Grunt to dobra motywacja i pomoc przyjaciół.
Nie należę do żadnego związku wspinaczkowego bądź alpinistycznego, nie udzielam się na forach, gdzie skałkowcy i boulderowcy obrzucają się błotem udowadniając sobie nawzajem, która droga jest najlepsza i jaki styl uznają za jedyny właściwy. Uważam, wzorem wielu wybitnych alpinistów, że każdy powinien znaleźć swoje miejsce w górach, a przeżywanie ich to przede wszystkim interakcja z nimi, a nie środowiskowe utarczki. To nie polega na robieniu sobie ciągłych zdjęć, selfie i uskutecznianie jakiegoś show. Himalaista, już na najniższych stopniach wtajemniczenia, powinien wyznaczyć sobie własne cele i rozpocząć proces przemyśleń, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czym są góry w jego życiu ? Chodzi przede wszystkim o podnoszenie własnej poprzeczki i zmaganie się z własnymi słabościami. To może brzmi trywialnie, ale łatwo jest zejść z tej drogi ulegając wpływom niekiedy trudnego w obyciu środowiska wspinaczkowego. Mój dobry znajomy, który jest autorem niniejszego bloga już dawno się wykoleił. Pojechał raz w góry i całe dnie podziwiał widoki dookoła…ale przy kuflu z piwem i przy grze w karty. Gdy wrócił powiedział: „ale piękne są te góry !”. Dlatego on woli wodę, morza i oceany, a ja i tak go lubię ! Bo w końcu miał jakąś interakcję z górami.
Wewnętrzne przemiany dają kopa
W moim wypadku zwieńczeniem moich zmagań była poprzednia wyprawa na Mont Blanc, kiedy to doszedłem do kresu swoich możliwości. Wynagrodzeniem było otwarcie jakiejś wewnętrznej bramy, za którą znalazłem tak silne i zniewalające doznania, że nie sposób o nich zapomnieć. Sceptykom mówię, że nie trzeba się na to nawet specjalnie nastawiać, to nie jest jakiś ulotny i nienamacalny stan psychiczny do którego się dąży i nie wiadomo czy się dotrze. To potężny psychofizyczny bodziec, który przetacza się jak tsunami i nie masz wątpliwości, że coś Tobą zawładnęło. Kiedy schodzisz z góry i zaczynają powracać siły, ta wewnętrzna moc nagle się rozwija i sprawia, że masz się niesamowicie dobrze. Czujesz, że dokonałeś czegoś wyjątkowego, że silny strach i wyczerpanie którego doświadczyłeś zaczyna przeradzać się w rozsadzającą od środka energię. Wiem, że to co wtedy przeżywałem, jest tylko malutkim zalążkiem tego, co potrafią dać człowiekowi góry. Ale wiem też, że TO tam jest, że już tego dotknąłem i wiem gdzie tego szukać.
Czas na powtórkę z rozrywki, wyprawa nr 2 !
Tym razem inaczej przygotowywałem się do wyprawy, mieszkałem wtedy w Norwegii, więc wbiegałem regularnie na Frogneseteren (najwyższy punkt Oslo) z wypchanym plecakiem rajdowym.
W Chamonix, gdzie zaczynaliśmy wyprawę, dużo i tak zależało od pogody, a nie tylko od przygotowania fizycznego. Jednak tym razem czasu na wejście było więcej i mieliśmy (ja i mój kolega – młody, ale doświadczony już himalaista) spokojniejszą głowę
Dzień 1
Zaczęło się marnie: za oknem 100% zachmurzenia i mżawka. W dodatku moja kwatera w Saint Gervais znajdowała się dalej od przystanku kolejowego niż myślałem. Wiązało się to z 30 minutowym truchtem w dół stromej, kamienistej dróżki, co nie za bardzo spodobało się moim stawom. Samo podróżowanie koleją było już całkiem przyjemne i dawało dobrą frajdę. Mój kamrat nie był wielkim fanem mojego wyboru odnośnie zakwaterowania w oddalonym o 30 km od Chamonix Saint Gervais.
Jednak różnica w cenie za 8 dni pobytu w jednoosobowym pokoju z internetem wynosiła między oboma miastami ok. 1500 pln. To, że w moim Hotelu Regina telewizor nie miał podłączenia do anteny, w drzwiach odpadała klamka a wejście do łazienki przypominało starą szafę, jest już inną historią. W filmie „Kogel Mogel” gospodarze też mieli w łazience ubikację, tyle że nie podłączoną, na pokaz i korzystać trzeba było z wychodka. Na szczęście aż tak źle nie było.
Z Chamonix udaliśmy się na Aiguille du Midi najwyższą kolejką linową w Europie, wjeżdżającą na 3842 n.p.m. To prawdziwy cud techniki: wagon zabierający kilkadziesiąt osób porusza się z dużą prędkością po linie zawieszonej między skałami masywu. Pokonuje przy tym 2800 metrowe (!) przewyższenie w dosłownie kilka minut, a na całej trasie znajdują się tylko dwa maszty podtrzymujące. Czasem, kiedy lina ginie w chmurach, odnosi się wrażenie, że wagon lewituje w przestrzeni albo jak na moście Golden Gate w San Francisco – jak twierdzi Piotr. Kto ? No ten koleś, co tego bloga płodzi i płodzi….
Nasze humory znacznie się poprawiły kiedy dotarliśmy na szczyt kolejki, bo front deszczowy zostawiliśmy pod sobą i nagle znaleźliśmy się w pełnym słońcu. To jak usiąść na skrzydle lecącego samolotu albo teleportować się w odmienną krainę.
Z Aiguille du Midi jest wyjście na Vallee Blanche, potężny lodowiec leżący u stóp Mont Blanc. Długim spacerem po lodowcu rozpoczęliśmy aklimatyzację. Warto wspomnieć o tym słynnym wyjściu które prowadzi granią z niemal pionowymi ścianami po obu stronach: południowa ma około 200 metrów, północna sprawia wrażenie spadającej niemal 2 km do samego Chamonix. Grań ma kilkaset metrów długości, ale tylko ok 30 cm szerokości i przejście jej wymaga najwyższej koncentracji. Każde minięcie innej grupy to krytyczny moment. Lepiej, żeby nogi się nie ugięły pod nami i idąc tą granią naprawdę nie warto rozglądać się na boki. Zawsze skupiałem wzrok na ziemi przed stopami i kontemplowałem każdy krok, aby przypadkiem nie zahaczyć rakiem o drugą nogę i nie stracić równowagi. Wtedy nawet Ibuprom by mi w niczym nie pomógł.
Ciekawe, że kiedy wyglądam np. przez balustradę balkonu w moim mieszkaniu towarzyszy mi taki sam odruch strachu jak u większości ludzi cierpiących na lęk wysokości. Sam nie jestem go do końca pozbawiony. Ale kiedy konfrontuję się z miejscami jak ta grań udaję mi się – na szczęście – zachować spokój, a świat kurczy się i kończy w promieniu metra wokół mnie. Wyłączam się wtedy na wszelkie zewnętrzne bodźce, zanika zmęczenie, gasną inne myśli, czy wyłączyłem to cholerne żelazko czy nie ? Jestem tylko ja i następny mój krok. To naprawdę oczyszczające doświadczenie i rozumiem teraz Małysza, że po zjedzeniu banana koncentrował się tylko na kolejnym udanym skoku. Kiedyś mój kumpel, a nasz autor tego bloga, pojechał na górę skoczni w Wiśle. Gdy spojrzał w dół, to omal nie spadł z niej z wrażenia jak worek z ziemniakami. Gdy wyobraził sobie, że musiałby z niej skoczyć, to aż go ścięło i prawie paskiem przywiązał się do poręczy. Jak ta sierota poradziłaby sobie w tych górach ? No clue.
Już na lodowcu, podczas drugiego śniadania, podleciały do nas uwielbiane przeze mnie ptaki, które przez niemal cały sezon towarzyszą wspinaczom. Te mądre stworzenia o zupełnie czarnych piórach i żarówiastożółtych dziobach rozsiadają się dookoła jedzących i czekają na poczęstunek. „Daj coś koleś, nie bądź świnia” – myślą. Nie wydają przy tym żadnych dźwięków, ale potrafią podejść na wyciągnięcie ręki. Uwielbiają latać nad lodowcem i szczytami okolicznych gór żywiąc się niemal wyłącznie tym, czym nakarmią ich wspinacze. A przecież ogólnie wiadomo, że „nie karmić dzikich zwierząt” ! Pod koniec sezonu, gdy strumyczek wspinaczy wysycha wracają do doliny.