Podróż do Szwajcarii.
Szwajcaria narodziła się na trawie.
W XIII wieku na spokojnej łące Rutla nad jeziorem Czterech Kantonów, spotkały się trzy leśne kantony o nazwie Schwyz, Unterwalden i Uri i złożyły sobie wieczystą obietnicę, że będą pomagać sobie zawsze i wszędzie, a z ich sojuszu narodził się Związek Szwajcarski, który stał się podstawą nowego państwa – dzisiejszej Konfederacji Szwajcarii. Cesarz Rzymski z dynastii Habsburgów, który do tej pory nimi władał, nie podzielił zdania naszych leśnych bohaterów i doszło do regularnej wojny, w której górą okazali się Szwajcarzy, a ich dotychczasowy protektor uznał niezależność ich państwa. Skoro leśne dziadki chcą mieć swoje państwo, to nikt ich nie powstrzyma. Szwajcaria istnieje zatem kilkaset lat i jest najstarszym państwem i demokracją w Europie. Dodatkowo w XVI wieku gwardia szwajcarska została gwardią papieską i chroni papieża aż do dzisiaj, choć jest to już raczej funkcja reprezentacyjna. W końcu szef państwa watykańskiego dobrze wiedział kto najlepiej strzeże kasy w Europie i z nimi się zbratał, choć obecnie dzielny Franciszek stara się coś zmienić. Dzisiaj Szwajcaria składa się z wielu niemieckojęzycznych, francuskojęzycznych i włoskich kantonów strzegących swojej neutralności i niezależności jak oka w głowie. Szwajcaria to bogaty kraj, pomimo że nie należy do Unii Europejskiej, a wielu z nas kojarzy się przede wszystkim z bankami i kasą, z kredytami hipotecznymi we frankach, z zegarkami, z serami i ze słynnymi słodyczami. Ale nie byłoby ich, gdyby nie było mleka uzyskiwanego od wspaniałych krów rasy simentalskiej pasących się na alpejskich łąkach. To właśnie mleko jest najważniejszym dodatkiem do czekolady i nadaje jej wspaniały smak.
Szwajcarska specyfika. Podróż do Szwajcarii.
Szwajcarska armia jest liczniejsza od armii w Polsce, jedną z największych w Europie (pomimo, że kraj jest oficjalnie neutralny) – w stosunku do ilości ludności, i ma strzec granic państwa przed najazdem obcych. Jednak żołnierze skoszarowani są w domu wraz z całym rynsztunkiem i mają obowiązek trenować na strzelnicy, a w razie godziny „W” stawić się w wyznaczonym miejscu. Szwajcarzy to naród partyzantów. W skałach, na łąkach – w atrapach domów i obórek, pochowane mają działa i armaty, żeby bronić się przed najeźdźcą. Jedzie sobie taki najeźdźca, a tu nagle z atrapy obory wyłaniają się działa, albo skała się przed nim rozstępuje, jak kiedyś morze przed Mojżeszem i nadziewa się na wielkie otwory haubic. Mają chłopaki fantazję, bo cały sprzęt bojowy jest ukryty w terenie ! Może dlatego, że żołnierze koszarują w domu, zaspali i nie zauważyli mnie, gdy w grudniu – tuż przed świętami – chyłkiem przekroczyłem granicę pomiędzy Niemcami, a Szwajcarią wraz z trzema nastolatkami. Again ! Jechaliśmy do ojca dwóch z nich, który pracuje w polskiej ambasadzie w Bernie – stolicy kraju. Chłop smucił się trochę, więc sami rozumiecie, że trzeba było wziąć kilka flaszek i jechać mu na ratunek. Może przy okazji, w ambasadzie dowiem się jak znaleźć krowę Milka ? A na Szwajcarię nikt i tak nie napadnie, bo w swoich skarbcach trzyma kasę z całego świata, a nie brudzi się przecież we własne gniazdo. Poza tym Szwajcarzy są karni i trochę przesadzają. Gdy bierzesz prysznic po 21-ej, to sąsiad może wezwać policję, że zakłócasz mu spokój. My zatem – w sumie pięć osób – już od 19-tej robiliśmy grafik na korzystanie z prysznica, żeby zdążyć przed krytycznym momentem.
Berno i jego niedźwiedzie
Moje poszukiwania Milki rozpocząłem od stolicy w Bernie. To piękne i zwarte miasto z rzeszą kamieniczek wpisanych na listę dziedzictwa narodowego UNESCO czy czegoś tam podobnego. W mieście panował akurat gwar, była sobota i całe tłumy mieszkańców wyległy na ulice w poszukiwaniu ostatnich świątecznych prezentów, odbywały się liczne festyny i kiermasze, więc w takiej ciżbie niemożliwe było spotkanie się w cztery oczy z Milką. Wtopiliśmy się grzecznie w różnokolorowy i różnojęzyczny tłum, który jak rwąca rzeka porwał nas uliczkami miasta wzdłuż witryn eleganckich sklepów. A trzeba było uważać, bo pomiędzy ludźmi jeździły tramwaje i o włos ocierały się o Szwajcarów. Grunt to spokój. Ale do tramwajów mam akurat uraz, bo wiele lat temu na przejściu dla pieszych żelazna maszyna rozjechała moją koleżankę i odcięła jej dwie kończyny poniżej kolan. Takie są skutki czytania książki i jednoczesnego przechodzenia przez ulicę bez spoglądania w bok. W Bernie wszyscy byli jednak uważni i tłum żył z tramwajami w symbiozie.
Po trzech godzinach spacerowania wreszcie skończyliśmy na zimnym piwku, no i to rozumiem. Symbolem miasta są niedźwiedzie, trzymane są nawet tutaj na żywo. Fascynacja nimi wzięła się od tego, że kilkaset lat temu jakiś książę zabił tutaj niedźwiedzia i tak wzięła się nazwa miasta, którą znamy jako Berno.
Jezioro Genewskie i Freddy Mercury
Następnego dnia pojechaliśmy nad jezioro Genewskie, gdzie stykają się granice Szwajcarii, Francji i Włoch. To największe jezioro w Alpach, a nawet w Europie, choć sama Szwajcaria nie chwali się nim, że jest największe w ich kraju, bo swoje trzy grosze wtrąciła Francja i do niej należy część jeziora.
Nad wodą była wspaniała słoneczna pogoda, czyściutka tafla jeziora i ośnieżone białe szczyty Alp. Wzdłuż brzegu znów przechadzał się różnojęzyczny tłum gatunku homo sapiens, a my wraz z nim. Nad brzegiem jeziora w turystycznej miejscowości Montrex – z przepięknym widokiem na jezioro – stoi niewielki pomnik Freddyego Mercury ze słynnej grupy Queen, bo nieżyjący już lider zespołu miał tutaj swój dom i organizował wielkie, huczne zabawy jak Wielki Gatsby.
W mieście odbywają się festiwale: jazzowy i telewizyjny, a w miejscowym studio nagraniowym nagrywało swoje albumy wiele kapel: Queen, Rolling Stones, David Bowie i Deep Purple. Podczas jednej z sesji tego ostatniego zespołu zjarało się miejscowe kasyno i na kanwie pożaru powstała słynna rockowa pieśń: „Smoke on the water”. Szkoda, że Freddy nie zapraszał mnie na swoje imprezki. No, krów raczej tutaj też nie znajdziemy, chyba, że plastikowe lub atrapy, których jest wszędzie mnóstwo i stoją na ulicach, przed sklepami, kawiarniami i innymi wszelakimi przybytkami. Pewnie gdyby mogli, to wizerunki krów ustawiliby też w kościele i w mieszkaniach. Można powiedzieć, że Szwajcaria jest zakochana w krowach, tyle że na razie widuję tylko sztuczne egzemplarze. Może cholera potopili te krowy w jeziorze ? Ale raczej nie, w takim wypadku woda śmierdziałaby niemiłosiernie, a tymczasem była czyściutka jak kryształ. Nie pływały w niej żadne puszki po mielonce, żadne flaszki po piwku lub „Wyborowej”, znaczy się mało naszych przyjeżdża tutaj. Niezrażeni tą sytuacją kontynuowaliśmy naszą eskapadę i zwiedziliśmy średniowieczny zamek Chillon położony nad jeziorem Genewskim, który od XI wieku chronił przejścia między Alpami, a jeziorem Genewskim, między południem, a północą kontynentu.
Zamek ma bogate podziemia i jest pięknie odrestaurowany, stanowi żelazny punkt każdego turystycznego wypadu w tę okolicę, więc jest dość tłoczno. Na koniec znaleźliśmy kolejny pomnik, tym razem poświęcony Charliemu Chaplinowi – gwieździe kina niemego.
Naszą eskapadę wzdłuż jeziora Genewskiego zakończyliśmy w Lozannie, bo do Genewy było nam za daleko.
Manna Lozanna i Alpy
Lozanna okazała się senną i nudną mieściną, kompletnie nic się w niej nie działo, a kawiarnie były pozamykane i to w weekend ! Milki tutaj nie było, bo ona nudy nie lubi. Miasto leży we francuskiej części Szwajcarii i jest siedzibą Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, a więc wielu działaczy ma tutaj niezłe ciepłe posadki i spory cash na koncie. Manna spada im tutaj z nieba. Jednak nie dla psa kiełbasa, więc pojechaliśmy do domu. W kolejnym dniu udaliśmy się już do alpejskiego kurortu Interlaken, gdzie pośród górskich szczytów przechadzaliśmy się uliczkami miasteczka.
A krowy ? Owszem, były, ale znów nieżywe, nie ruszały się i nie muczały. A do diaska z taką Szwajcarią ! Zmęczeni poszliśmy na kawę, co okazało się miłą niespodzianką. Czarny napój bogów podawały kelnerki w stroju kąpielowym, przebrane za króliczki ! Nie wierzę, wszyscy w zimowych kurtkach i czapach na łbie, a one ledwo ubrane z białym pomponem – ogonkiem – na tyłku. Jednak Szwajcaria jest piękna !
Krowa Milka – megagwiazda reklam
Milka w zasadzie jest simentalką, wyhodowaną kiedyś nad rzekami Simme i Saane, krową mięsno-mleczną odporną na choroby i łatwo adoptującą się do środowiska. W Szwajcarii mieszka około 40% światowej populacji tych krów, chociaż głowy za to nie dam. Prawdziwa simentalka jest krasulą z białą głową i kremowo-białym lub czerwono-białym umaszczeniem. To ona właśnie stała się prototypem Milki, która reklamuje serię czekolad i innych słodyczy sprzedawanych z powodzeniem na całym świecie. Początkowo Milka była biało-czarna, jak Bóg przykazał, ale pewnego dnia marketingowcy napili się zbyt dużo wódki i po tym zrobili ją fioletową. I to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo odtąd fioletowa już Milka przyjęła się na całym globie i utrwaliła w świadomości konsumentów. Od tej pory współpracowała już z tymi świstakami zawijającymi czekoladę w złotko. Stała się megagwiazdą reklam, wystąpiła w ponad 100 spotach reklamowych w telewizji, zarabia miliardy rocznie.
Nawet Lewandowski, ba ! Messi nie mają takich dochodów co Milka. To ona jest kurą znoszącą złote jaja, choć jest tylko przeżuwaczem. Jeśli poprosicie przedszkolaka w Niemczech, Austrii lub Szwajcarii, żeby narysował Wam krowę, to ją narysuje, ale w kolorze fioletowym. Nie mieści im się w głowie, że krowy z takim umaszczeniem realnie nie istnieją. Chociaż podobno w Serbii urodził się fioletowy cielak, dzięki mutacjom genetycznym, przysparzając jego właścicielowi dodatkowych pieniędzy od turystów. A gdyby taka krowa pojawiła się nagle w Twojej oborze ? Myślisz, że mógłbyś tak sobie podejść i założyć jej kubki udojowe ? Człowieku, bez białej koszuli i eleganckiego krawata nie podchodź, a lakierki też musiałbyś mieć wyglansowane. I oddałbyś potem taką gwiazdę na flaczki ? A co z bykami ? Jak znam Twoją oborę, to między krowami na pewno trzymasz jakiegoś byczka, a gdyby tak się zerwał w nocy z łańcucha i poderwał słynną Milkę ? I gdyby doszło do krycia ? Matko, nie stać go będzie potem na alimenty.
Gdzie te krowy gdzie ?
Jeżdżąc szwajcarskimi autostradami rozglądałem się gorączkowo na boki, aby wreszcie zobaczyć żywe krowy pasące się na łące, w końcu tych sztucznych atrap miałem już dość. Ale nigdzie nie było ich widać, poukrywali je złoczyńcy jedni !
Tak samo robili nasi rolnicy, gdy Polska czekała jeszcze na wejście do wspólnoty państw europejskich i gdy przyszło mi kolczykować krowy na polskiej wsi, żeby móc wprowadzić je do systemu Identyfikacji i Rejestracji Zwierząt i wydać im paszporty. Bardzo często udawałem się do danego hodowcy, bo wiedziałam, że ma mnóstwo krowich ogonów, a on zawsze mówił: „Panie, ja ni mam żadnych krów. A kto głosił, że je mam ?” – dziwił się. Tymczasem krowy ukrył pod plandekami, w lesie lub jakiejś szopce, żeby przeczekały najazd inspektorów.
– Wuja, jak szukasz krów, to przecież są tutaj, w Muri – powiedziała jedna z moich podopiecznych. Muri to mała miejscowość nieopodal Berna, gdzie mieliśmy bazę. Z wypiekami na twarzy, jak na pierwszej randce, poleciałem we wskazane miejsce, ale obiecanych krów nie było. Tylko dwie owce, koza, a pilnował ich kulawy pies. Cholera !
Do Szwajcarii jeszcze powrócimy, do włoskiego kantonu Wallis, gdzie w miasteczku Martigny odbywają się coroczne walki krów o tytuł Królowej Alp. Może tam wreszcie będzie krowa Milka ?
W międzyczasie przeczytaj inny wpis o Holenderce w depresji: